Topor to nie jest najlepszy pomysl, uznal Vimes. To wprawdzie ulubiona bron krasnoludow, ale niezbyt wygodna w ciasnej przestrzeni.

Podniosl rece, a kiedy drugi krasnolud przeszedl ostroznie do kamiennej plyty, powoli przesunal je za kark.

Te krasnoludy wyraznie sie go obawialy. Pewnie nieczesto widywaly ludzi… No, tego zapamietaja na dlugo.

— Chcecie zobaczyc sztuczke?

— Grz’dak?

— No to patrzcie — powiedzial Vimes, wysunal rece przed siebie i zamknal oczy tuz przed tym, jak zaplonela zapalka.

Uslyszal, jak topor pada na ziemie, gdy jego wlasciciel usiluje zaslonic twarz. To byla nieoczekiwana premia, ale nie mial czasu, by podziekowac za nia bogu ludzi zdesperowanych. Skoczyl do przodu, kopnal z calej sily i uslyszal „uuf!” uchodzacego z pluc powietrza. Potem rzucil sie w plame ciemnosci mieszczaca w sobie drugiego krasnoluda, znalazl glowe, odwrocil sie i uderzyl nia o niewidoczna sciane.

Pierwszy krasnolud probowal sie podniesc. Vimes poszukal go po omacku, szarpnal za kaftan do gory i wychrypial:

— Ktos zostawil mi bron! Chcieli, zebym cie zabil. Zapamietaj to sobie! Moglem cie zabic!

I wymierzyl krasnoludowi cios w zoladek. Pora nie byla wlasciwa, zeby stosowac zasady markiza de Fantaillera[20].

Potem odwrocil sie, zlapal klatke ze swiecacym chrzaszczem i ruszyl do drzwi.

Doznal wrazenia, ze znalazl sie w korytarzu biegnacym w obie strony. Przystanal na chwile, by wyczuc podmuch na twarzy, i pobiegl w strone jego zrodla.

Kolejny chrzaszcz wisial w klatce kawalek dalej. Oswietlal — jesli tak jaskrawego slowa mozna uzyc dla blasku, ktory zaledwie czynil ciemnosc mniej czarna — duzy okragly otwor, a w nim obracajacy sie leniwie wentylator. Jego ramiona byly tak powolne, ze Vimes zdolal sie przesliznac do aksamitnej pustki za nimi.

Ktos naprawde chce sie mnie pozbyc, myslal, przesuwajac sie wzdluz niewidocznej sciany, wciaz czujac podmuch na twarzy. Jeden strzal, ktorego sie nie spodziewali… ale ktos sie jednak spodziewal, prawda?

Jesli ktos chce pomoc wiezniowi w ucieczce, daje mu klucz albo pilnik. Nie daje mu broni. Z kluczem moze zdola sie wydostac; z bronia zginie.

Zatrzymal sie zjedna stopa nad pustka. Chrzaszcz ukazal mu otwor w podlodze emanujacy poteznym ssaniem glebiny.

Vimes chwycil klatke w zeby, cofnal sie o kilka krokow… i drastycznie nie docenil odleglosci. Wszystkimi zebrami uderzyl w druga krawedz otworu, rozrzucajac ramiona plasko na podlodze poza nia.

Odrobina ankhmorporskiego poczucia humoru z sykiem wyrwala mu sie przez zeby.

Z trudem wygramolil sie na podloge korytarza i po chwili odzyskal oddech. Z kieszeni wyjal jednostrzalowca, strzelil w podloge i rzucil bron do otworu — przez dluzszy czas stukala tam i budzila echa.

Potem ruszyl dalej, caly czas czujac na twarzy chlodny powiew.

To nie byl juz tunel. To bylo dno szybu. Ale zielonkawy blask ukazal jakis stos posrodku.

* * *

Vimes podniosl garsc sniegu, a kiedy spojrzal w gore, platki roztopily mu sie na twarzy. Usmiechnal sie w mroku. Swiatlo chrzaszcza odslonilo brzeg umocowanych do skaly spiralnych schodow.

Schody byly jednak okresleniem nazbyt pochlebnym. Kiedy wyrabywano ten szyb, krasnoludy zrobily dziury w scianach i wbily tam grube drewniane dragi. Vimes sprawdzil jeden czy dwa-wydawaly sie calkiem solidne. Zachowujac ostroznosc, zdola pewnie jakos wpelznac na gore…

Byl juz calkiem wysoko, kiedy jeden z nich pekl. Vimes wyrzuci! ramiona w przod i pochwycil nastepny. Palce slizgaly sie na wilgotnym drewnie. Klatka z chrzaszczem zniknela w dole, a on, kolyszac sie na niepewnym uchwycie, patrzyl, jak krag slabego zielonkawego swiatla zmniejsza sie do punktu i gasnie.

I wtedy uswiadomil sobie, ze w zaden sposob nie zdola sie podciagnac. Palce mial zdretwiale, a reszta calego jego zycia skladala sie z tego czasu, przez jaki zdola sie utrzymac na oslizlym drewnie.

Powiedzmy: okolo minuty.

Wiele sensownych rzeczy mozna zapewne dokonac w ciagu minuty, jednak wiekszosci z nich raczej nie bez uzycia rak, wiszac w ciemnosci nad przepascia.

Zwolnil uchwyt. Po chwili uderzyl w spirale dragow o jeden zwoj nizej. A te rozstaly sie ze sciana.

Czlowiek i drewno opadli o jeszcze jeden poziom. Z wyginajacym zebra gluchym uderzeniem Vimes wyladowal na jednym dragu, wylamujac przy tym sasiednie. Kolyszac sie lagodnie na tym jedynym solidnym, nasluchiwal stukow i trzaskow drewna, wciaz spadajacego na dno szybu.

— …! — chcial zaklac, ale uderzenie odebralo mu dech. Wisial wiec jak zlozona para starych spodni.

Duzo czasu minelo, odkad ostatni raz spal. To, co robil na kamiennym bloku, z pewnoscia snem nie bylo. Normalny sen nie pozostawia w ustach uczucia, ze ktos nalal tam kleju.

A przeciez jeszcze dzis rano ambasador Ankh-Morpork przybyl, by zlozyc listy uwierzytelniajace. Jeszcze wieczorem komendant Strazy Miejskiej z Ankh-Morpork mial rozwiazac sprawe malej i prostej kradziezy. A teraz wisial w polowie zamarzajacego szybu i raptem pare cali starego, niepewnego drewna dzielilo go od krotkiej podrozy do innego swiata.

Mial tylko nadzieje, ze cale zycie nie przesunie mu sie przed oczami. Byly w nim fragmenty, ktorych wolal nie pamietac.

— Ach, sir Samuel… Co za pech. A tak dobrze pan sobie radzil.

Otworzyl oczy. Slaby fioletowy poblask tuz nad nim oswietlal lady Margolotte. Siedziala w pustce.

— Moze pana podrzucic? — zaproponowala. Oszolomiony Vimes pokrecil glowa.

— Jesli ma sie pan od tego poczuc lepiej, to napravde nie lubie robic takich rzeczy — powiedziala wampirzyca. — To takie… oczekivane. Ojej… Ten sprochnialy kij nie vyglada zbyt…

Drag pekl. Vimes rozlozyl rece i wyladowal na nizszym kregu, jednak tylko na chwile. Kilka stopni zlamalo sie i zrzucilo go na nastepny zwoj. Tym razem pochwycil tylko jeden i znowu wisial na rekach.

Lady Margolotta splynela z godnoscia…

Daleko w dole polamane drewno huknelo o dno szybu.

— Coz, v teorii mozlivy bylby zapevne taki vlasnie povrot na sam dol i zachovanie przy tym zycia — powiedziala lady Margolotta. — Obaviam sie, niestety, ze te spadajace belki polamaly viele z tych ponizej.

Vimes przesunal dlonie. Chwyt wydawal sie pewny. Moze uda sie podciagnac…

— Wiedzialem, ze ty za tym stoisz — wykrztusil, probujac sila woli pobudzic do zycia miesnie ramion.

— Nie, vcale nie. Ale viedzial pan, ze nie ukradziono Kajzerki. Vimes spojrzal na rozmowczynie unoszaca sie spokojnie w powietrzu.

— Krasnoludom by nie przyszlo do glowy, ze… — zaczal.

Drag wykonal niewielkie, zlowrozbne poruszenie, sugerujace jego pechowym pasazerom, ze szykuje sie do ladowania. Lady Margolotta podplynela blizej.

— Viem, ze nienavidzi pan vampirow — oswiadczyla. — To dosc typove dla panskiego typu osobovosci. Chodzi o aspekt… penetracyjny. Ale na panskim miejscu, v tej chvili, zadalabym sobie pytanie… czy nienavidze ich calym svym zyciem? — Wyciagnela reke.

— Jedno drobne ukaszenie rozwiaze moje problemy, co? — warknal Vimes.

— Jedno ukaszenie to o jedno za viele, Samie Vimesie. Drewno zatrzeszczalo. Chwycila go za przegub.

Gdyby sie chwile zastanowil, powinien teraz wisiec uwieszony u reki wampirzycy. Tymczasem unosil sie swobodnie.

— Prosze navet nie myslec o tym, zeby mnie puscic — ostrzegla lady Margolotta, kiedy lagodnie wznosili sie szybem w gore.

— Jedno ukaszenie to o jedno za wiele? — powtorzyl Vimes. Rozpoznal znieksztalcona mantre. — Jest pani… abstynentka?

— Juz pravie od czterech lat.

— Zadnej krwi?

Вы читаете Piaty elefant
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×