— Alez tak. Zvierzeca. To dla nich lepsze rozviazanie niz rzeznia, nie sadzi pan? Oczyviscie staja sie potem otepiale, ale szczerze moviac, krova i tak raczej nie zdobedzie nagrody Mysliciela Roku. Jestem na odstavce, panie Vimes.

— Na odwyku. Nazywamy to odwykiem — poprawil ja oszolomiony Vimes. — I… to zastepuje ludzka krew?

— Tak jak lemoniada zastepuje vhisky. Moze mi pan vierzyc. Jednakze inteligentny umysl potrafi znalezc jakies… substytuty.

Brzegi szybu przemknely obok i wylecieli na czyste, chlodne powietrze. Mroz szczypal przez koszule. Przeplyneli troche na bok, a potem Vimes zostal opuszczony w snieg po kolana.

— Jedna z vygodniejszych cech krasnoludow to ta, ze nieczesto probuja czegos novego i nigdy nie rezygnuja ze starego — stwierdzila lady Margolotta, unoszac sie nad powierzchnia sniegu. — Nietrudno bylo pana znalezc.

— A gdzie jestem? — Vimes rozejrzal sie wokol. Zaspy pokrywaly skaly i drzewa.

— W gorach, spory kavalek po opacznej stronie miasta, panie Vimes. Do vidzenia.

— Chce pani zostawic mnie tutaj?

— Slucham? Przeciez pan uciekl. Mnie tu z cala pevnoscia nie ma. Ja, vampir, ingerujaca w spravy krasnoludow? Nie do pomyslenia! Ale poviedzmy tyle, ze… lubie, kiedy ludzie maja rovne szanse.

— Jest mroz! A ja nie mam nawet plaszcza! Co pani chciala osiagnac?

— Ma pan volnosc, panie Vimes. Czy nie pragnie jej kazdy czloviek? Czy nie povinna davac cudovnego poczucia ciepla?

Lady Margolotta zniknela wsrod platkow sniegu.

Vimes zadygotal. Nie zdawal sobie sprawy, jak cieplo bylo pod ziemia. Ani ktora jest godzina. Wokol zauwazal slaby, bardzo slaby brzask. Czy jest tuz po zachodzie slonca? Czy tuz przed switem?

Pedzone wiatrem platki pietrzyly sie na jego mokrym ubraniu.

Wolnosc moze zabic…

Schronienie — to najwazniejsze. Godzina i dokladne polozenie na nic sie nie przydadza martwemu. Ci zawsze wiedza, jaka to pora i gdzie sie znajduja.

Odszedl chwiejnie od wylotu szybu i wkroczyl miedzy drzewa, gdzie warstwa sniegu nie byla tak gruba. Wydzielala swiatlo, choc slabsze niz chory chrzaszcz — jak gdyby platki podczas spadania absorbowaly je z powietrza.

Vimes nie czul sie dobrze w lesie. Lasy byly czyms, co czlowiek widzi na horyzoncie. Gdyby probowal je sobie wyobrazic, widzialby duzo drzew sterczacych z ziemi jak slupy — brazowe u dolu, rozgalezione i zielone na gorze. Tutaj napotykal garby i nierownosci, mroczne konary wygiete i skrzypiace pod ciezarem sniegu, ktory opadal z szelestem. Od czasu do czasu cos ciezkiego zsuwalo sie skads z gory i nastepowal kolejny deszcz lodowych krysztalkow, kiedy galaz odskakiwala.

Widzial przed soba cos w rodzaju sciezki, a w kazdym razie szersza, gladsza powierzchnie sniegu. Podazyl nia, poniewaz nie mial zadnej bardziej sensownej alternatywy. Cieply blask wolnosci nie przetrwal dlugo.

Vimes mial oczy miejskie. Widzial, jak gliniarze je sobie wyksztalcaja. Mlody glina, ktory zerkal tylko na ulice, dopiero sie uczyl i musial uczyc sie szybko, inaczej zyskiwal spore doswiadczenie w umieraniu. Ktos, kto patrolowal ulice przez dluzszy czas, zauwazal szczegoly, dostrzegal cienie, widzial tlo i pierwszy plan, i ludzi, ktorzy starali sie nie byc ani w jednym, ani w drugim. Angua tak patrzyla na ulice. Pracowala nad tym.

Doswiadczeni gliniarze, nawet tacy jak Nobby, kiedy mial dobry dzien, spogladali na ulice tylko raz i to wystarczalo, poniewaz widzieli wszystko.

Moze istnieja tez… wiejskie oczy. Oczy lesne. Vimes widzial drzewa, zaspy, snieg i niewiele wiecej.

Wiatr sie wzmagal. Zaczynal wyc miedzy drzewami. Platki sniegu kluly w twarz.

Drzewa. Galezie. Snieg.

Kopnal wzgorek obok sciezki. Snieg zsunal sie z brazowych sosnowych igiel. Vimes na czworakach przecisnal sie naprzod.

Aha…

Nadal bylo zimno i troche sniegu lezalo na suchych iglach, ale obciazone galezie wyginaly sie dookola pnia niczym namiot. Wsunal sie pod niego i pogratulowal sobie w myslach. Nie czul tu wiatru, a sniezna pokrywa — wbrew zdrowemu rozsadkowi — zdawala sie ogrzewac przestrzen w dole. Nawet pachnialo cieplem… tak jakby… zwierzecym…

Trzy wilki, lezace leniwie wokol pnia, przygladaly mu sie z zaciekawieniem.

Vimes dodal metaforyczny dreszcz do tego normalnego. Zwierzeta nie wygladaly na przestraszone.

Wilki!

I to bylo wlasciwie wszystko. Rownie dobrze mogl powiedziec: snieg! Albo: wiatr! W tej chwili byli to pewniejsi zabojcy.

Slyszal gdzies, ze wilki nie zaatakuja czlowieka, ktory bez leku patrzy im w oczy.

Problem polegal na tym, ze ogarnialo go znuzenie. Nie myslal jasno i bolaly go wszystkie miesnie.

Na zewnatrz zajeczal wiatr. A jego laskawosc diuk Ankh zapadl w sen.

* * *

Obudzil sie z cichym parsknieciem i — ku swemu zdumieniu — takze ze wszystkimi konczynami na miejscach. Kropla zimnej wody, cieplem jego ciala wytopiona ze sklepienia, splynela mu na kark. Miesnie juz nie bolaly — wiekszosci w ogole nie czul.

Wilki zniknely. Po drugiej stronie zaimprowizowanego legowiska zauwazyl zdeptany snieg i swiatlo tak jaskrawe, ze az jeknal.

Okazalo sie, ze nastal juz dzien. Niebo bylo tak blekitne, jakiego jeszcze nie widzial, tak bardzo, ze w zenicie stawalo sie fioletowe. Wyszedl chwiejnie na polukrowany swiat, blyszczacy i trzeszczacy pod nogami.

Wilcze slady odbiegaly miedzy drzewa. Vimesowi przyszlo do glowy, ze podazanie za nimi raczej nie zwiekszy szans przetrwania. Moze noc zostala uznana za przerwe, ale wstaljuz nowy dzien i pewnie zaczely sie poszukiwania czegos na sniadanie.

Slonce bylo cieple, powietrze mrozne, a przed twarza unosila sie para oddechu.

Gdzies tu musza byc ludzie, prawda? Vimes nie znal sie na wiejskich obyczajach, ale powinni sie gdzies krecic jacys smolarze, drwale i… sprobowal sie zastanowic… male dziewczynki, niosace babciom jedzenie. Opowiesci, ktorych sluchal w dziecinstwie, sugerowaly, ze wszystkie lasy pelne sa krzataniny, ruchu, a czasem takze krzyku. Ale tutaj panowala cisza.

Ruszyl tam, gdzie — mial wrazenie — byl dol, dla zasady. Najwazniejsza stawala sie zywnosc. Mial jeszcze pare zapalek i pewnie moglby rozpalic ogien, gdyby musial tu spedzic jeszcze jedna noc, jednakze wiele juz czasu minelo od kanapek na bankiecie. To Ankh-Morpork brnie przez gleboki snieg… Po polgodzinie dotarl na dno plytkiej doliny. Strumien pluskal tu miedzy dwoma walami lodu. Parowal. Woda okazala sie ciepla.

Przez dluzszy czas Vimes podazal wzdluz brzegu. Lodowe nasypy przecinaly slady zwierzat. Tu i tam woda zbierala sie w glebokich jeziorkach cuchnacych zgnilymi jajami. Wokol nich ciezki lod pokrywal bezlistne krzaki, biale od szronu.

Jedzenie moze poczekac. Vimes zdjal ubranie i posykujac z goraca, wszedl do jednego z glebszych jeziorek. Polozyl sie w wodzie. Czy nie robia czegos takiego w Nictofiordzie? Slyszal takie historie. Biora gorace kapiele w oblokach pary, a potem biegaja po sniegu i okladaja sie brzozowymi kijami. Albo jakos tak. Nie istnialo cos tak glupiego, czego jakis cudzoziemiec gdzies by nie sprobowal.

Bogowie, jakiez to wspaniale… Goraca woda oznacza cywilizacje. Vimes czul, jak sztywnosc miesni rozplywa sie w cieplej kapieli. Po chwili czy dwoch poczlapal do brzegu i przeszukal swoje rzeczy. Znalazl splaszczone pudelko cygar, a w nim kilka przedmiotow, ktore po wydarzeniach ostatnich dwudziestu czterech godzin wygladaly jak skamieniale galazki. Mial dwie zapalki.

Co tam. Do demona z tym. Kazdy przeciez potrafi rozpalic ognisko jedna zapalka…

Wrocil do wody. To byla sluszna decyzja. Czul, jak znowu wraca do siebie, jak nabiera sil, rozgrzewany od zewnatrz i od wewnatrz…

— Ach, wasza laskawosc…

Na przeciwnym brzegu siedzial Wolf von Uberwald. Byl calkiem nagi. Nad nim unosila sie para, jakby po

Вы читаете Piaty elefant
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×