wczesnego sniegu syczalo w metalowym bebnie, ktory — zgodnie z przyjeta strajkowa tradycja — jarzyl sie czerwienia przed wejsciem do komendy.

Glowny problem, jak to widzial, polegal na tym, ze bylo cos filozoficznie niewlasciwego w pikietowaniu budynku, do ktorego i tak nie chcial wejsc nikt oprocz straznikow. Niemozliwe jest niedopuszczanie ludzi do miejsca, gdzie nie chca dotrzec. Nie da sie tego zrobic.

Piesni nie poskutkowaly. Jakas staruszka rzucila mu pensa.

— Colon, Colon, Colon! Idz! Idz! Idz! — krzyczal zachwycony Reg Shoe, wymachujac afiszem.

— To nie brzmi dobrze, Reg — stwierdzil Nobby. — Kiedy tak szybko mowisz, przypomina to wezwanie do kolonizacji.

Przyjrzal sie innym afiszom. Dorfl trzymal wielki, gesto zapisany karton, gdzie byly wymienione szczegolowo wszystkie ich pretensje, z odwolaniami do regulaminu strazy i z cytatami tekstow filozoficznych. Z kolei funkcjonariusz Wizytuj mial wypisane na plycie sklejki: Jaka korzysc ma krolestwo, jesli z wolu powietrze spusz- czone bedzie? Zagadki II, w. 3”.

Nie wiadomo czemu te nieodparte argumenty nie powalaly miasta na kolana.

Obejrzal sie, slyszac podjezdzajaca karete — i zobaczyl drzwiczki z herbem skladajacym sie glownie z czarnej tarczy. A ponad nia, w okienku, zobaczyl twarz lorda Vetinariego.

— Ach, toz to nie kto inny jak kapral Nobbs! — zawolal lord Vetinari.

W tym momencie Nobby wiele by dal, zeby byc kimkolwiek innym niz kapralem Nobbsem.

Nie byl pewien, czy jako strajkujacy powinien salutowac. Zasalutowal jednak, uznajac, ze salut rzadko kiedy bywa czyms nie na miejscu.

— Jak rozumiem, przestaliscie wykonywac prace, kapralu — ciagnal Patrycjusz. — W waszym wypadku jestem pewien, ze sprawilo to istotna trudnosc.

Nobby nie byl pewien sensu tego zdania, jednak Vetinari wygladal na przyjaznie usposobionego.

— Nie moglismy patrzec bezczynnie, kiedy zagrozone jest bezpieczenstwo miasta, sir — odparl, z kazdego niezablokowanego pora skory ociekajac urazona lojalnoscia.

Vetinari milczal przez chwile — tak dlugo, by do swiadomosci Nobby’ego przesaczyly sie spokojne, zwyczajne odglosy zycia miasta znajdujacego sie jakoby na skraju katastrofy.

— Coz, oczywiscie nawet przez mysl mi nie przeszlo, by sie wtracac — zapewnil w koncu. — To sprawa gildii. Jestem przekonany, ze po swoim powrocie jego laskawosc w pelni to zrozumie. — Stuknal w burte powozu. — Jedziemy.

I kareta zniknela.

Mysl, ktora od pewnego czasu szturchala Nobby’ego nerwowo, te wlasnie chwile wybrala, by zaatakowac ponownie.

Pana Vimesa chyba rozerwie, pomyslal. Dostanie szalu.

* * *

Lord Vetinari usiadl wygodnie na laweczce i usmiechnal sie do siebie.

— Eee… Mowil pan powaznie, sir? — zapytal siedzacy naprzeciwko Drumknott.

— Oczywiscie. Zanotuj prosze, zeby okolo trzeciej kuchnia poslala im buleczki i kakao. Anonimowo, naturalnie. To byl dzien bez przestepstw, Drumknott. Bardzo niezwykla okolicznosc. Nawet Gildia Zlodziei sie nie wychyla.

— Rzeczywiscie, panie. Nie mam pojecia dlaczego. Przeciez gdy kot spi…

— To prawda, Drumknott, jednak myszy szczesliwie nie sa skrepowane mysla o przyszlosci. Ludzie natomiast sa. Wiedza, ze Vi-ines wroci tu za tydzien czy dwa. I nie bedzie z tego zadowolony. Naprawde nie bedzie. A kiedy komendant strazy jest niezadowolony, zwykle rozrzuca to niezadowolenie wokol siebie niby wielka lopata. — Usmiechnal sie znowu. — To dla wszystkich rozsadnych ludzi czas, by byc uczciwym. Mam tylko nadzieje, ze Colon jest dostatecznie glupi, by tego nie przerywac.

* * *

Snieg padal coraz gesciejszy.

— Jakze piekny jest snieg, siostry moje…

Trzy kobiety siedzialy przy oknie w samotnym domku i wygladaly na biala zime Uberwaldu.

— I jakze zimny jest viatr — oznajmila druga siostra. Trzecia, najmlodsza, westchnela ciezko.

— Dlaczego ciagle musimy movic o pogodzie?

— A co jeszcze mamy?

— No viecie, jest albo mroz trzaskajacy, albo zar z nieba sie leje. Vlascivie nic viecej, napravde.

— Tak to sie uklada v naszej Matce Uberwaldzie — odparla najstarsza siostra, — powoli i surowo. — Viatr i snieg, i straszlivy upal latem…

— Viecie, gdybysmy tak vyciely visniovy sad, mozna by zbudovac tor dojazdy na vrotkach…

— Nie.

— A moze cieplarnie? Bysmy hodovaly ananasy.

— Nie.

— Gdybysmy sie przeprovadzily do Bzyku, moglybysmy vynajac duze mieszkanie za koszt utrzymania tego domu…

— To jest nasz dom, Irino — upomniala ja starsza siostra. — Ach, dom utraconych zludzen i zaviedzionych nadziei…

— Moglybysmy chodzic na tance i v ogole…

— Pamietam, kiedy mieszkalysmy w Bzyku — wtracila z rozmarzeniem srednia siostra. — Vszystko bylo vtedy lepsze.

Najmlodsza siostra westchnela i wyjrzala przez okno. I krzyknela zaskoczona.

— Jakis mezczyzna biegnie przez visniovy sad!

— Mezczyzna? Czego moglby chciec od nas? Najmlodsza siostra wytezyla wzrok.

— Vyglada na to, ze chce… pary spodni…

— Ach… — westchnela srednia siostra z rozmarzeniem. — Spodnie byly vtedy lepsze…

* * *

Biegnace stado zatrzymalo sie w chlodnej, blekitnej dolinie. Wycie wznioslo sie w powietrze. Angua podbiegla do san, chwycila w zeby swoja torbe z ubraniem, spojrzala na Marchewe i zniknela miedzy zaspami. Kilka chwil pozniej wrocila, zapinajac koszule.

— Wolfgang znowu zmusil jakiegos nieszczesnika do gry — powiedziala. — Musze z tym skonczyc. I tak bylo zle, kiedy ojciec utrzymal te tradycje, ale on przynajmniej gral uczciwie. Wolfgang oszukuje. Nikt nie moze wygrac.

— To ta gra, o ktorej mi opowiadalas?

— Wlasnie ta. Ale ojciec prowadzil ja zgodnie z zasadami. Jesli biegacz byl sprytny i szybki, dostawal czterysta koron, a ojciec przyjmowal go obiadem w zamku.

— Jesli przegral, twoj ojciec przyjmowal go na obiad w lesie.

— Dzieki, ze mi przypomniales.

— Probowalem nie byc uprzejmy.

— Mozesz posiadac ukryty talent — mruknela Angua. — Ale chodzi mi o to, ze nikt biegac nie musial. Nie bede przepraszala. Bylam glina w Ankh-Morpork, nie zapominaj. Dewiza miasta: Wolno ci nie dac sie zabic.

— Tak naprawde to brzmi…

— Marchewa! Wiem. A dewiza naszej rodziny jest Homo homini lupus. Czlowiek czlowiekowi wilkiem! To glupie. Czy myslisz, ze chodzi o to, ze ludzie sa niesmiali, pelni rezerwy, lojalni i zabijaja, tylko kiedy sa glodni? Nie. Chodzi o to, ze ludzie wobec innych ludzi zachowuja sie jak ludzie, a im sa gorsi, tym bardziej wierza, ze sa podobni do wilkow. Ludzie nienawidza wilkolakow, bo widza w nas wilki, a wilki nienawidza wilkolakow, bo wewnatrz nas dostrzegaja czlowieka… I trudno im sie dziwic.

Вы читаете Piaty elefant
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату