Snieg padal juz gesto i jeziorka tluszczu skwierczaly. Osunal sie na kolana. Wszystko go bolalo. Nie chodzilo juz o to, ze mozg wypisywal czeki, ktorych cialo nie moglo zrealizowac. Posunal sie dalej: stopy pozyczaly pieniadze, ktorych nie mialy nogi, a miesnie grzbietu szukaly drobnych pod poduszkami kanapy.
I wciaz nic sie za nim nie pojawialo. A przeciez do tej pory na pewno pokonaly juz rzeke…
I wtedy zobaczyl jednego. Moglby przysiac, ze jeszcze przed chwila go nie bylo. Drugi wysunal sie zza pobliskiej zaspy.
Siedzialy i patrzyly na niego.
— No to chodzcie! — wrzasnal do nich Vimes. — Na co czekacie? Sadzawki tluszczu syczaly i bulgotaly dookola. Ale przynajmniej bylo tu cieplo. Jesli one nie maja zamiaru sie ruszyc, to on tez nie.
Zauwazyl drzewo na granicy obszaru tluszczowych gejzerow. Wydawalo sie ledwie zywe, z tlustymi soplami na koncach co dluzszych galezi — ale wygladalo takze na mozliwe do wspinaczki. Skoncentrowal sie na nim, probujac ocenic odleglosc i predkosc, do jakiej jeszcze jest zdolny.
Wilkolaki odwrocily lby i takze spojrzaly na drzewo.
Nastepny pojawil sie na polanie, w innym miejscu. Teraz obserwowaly go juz trzy. Nie mialy zamiaru go gonic, uswiadomil sobie, dopoki nie zacznie uciekac. Inaczej nie byloby… zabaw)’.
Wzruszyl ramionami i stanal plecami do drzewa… a potem odwrocil sie i pobiegl. Zanim dotarl do polowy drogi, zaczal sie obawiac, ze serce podjedzie mu do krtani, ale biegl dalej. Podskoczyl niezgrabnie, zlapal niska galaz, zesliznal sie, wstal zdyszany, znow chwycil galaz i zdolal jakos sie podciagnac. W kazdej sekundzie spo- dziewal sie, ze poczuje pierwsze uklucie przebijajacych skore zebow.
Zakolysal sie na tlustym drzewie. Wilkolaki nie ruszyly sie, ale przygladaly z zaciekawieniem.
— Dranie — wycharczal Vimes.
Po chwili wstaly i ostroznie wybierajac droge, ruszyly do drzewa. Bez pospiechu. Vimes wspial sie troche wyzej.
— Ankh-Morpork! Panie Cywilizowany! Gdzie teraz masz bron, Ankh-Morpork?
To byl glos Wolfganga. Vimes rozejrzal sie. Teraz, kiedy zapadal wieczor, fioletowe cienie szybko wypelnialy przestrzenie miedzy zaspami.
— Zalatwilem dwoch z was! — zawolal.
— O tak. Pozniej potwornie beda ich bolec glowy. Jestesmy wilkolakami, Ankh-Morpork. Dosc trudno nas powstrzymac!
— Mowiles, ze wy…
— Ten wasz pan Sleeps biegal o wiele szybciej od ciebie, Ankh-Morpork!
— Wystarczajaco szybko?
— Nie! A ten czlowiek w malym czarnym kapeluszu walczyl lepiej od ciebie!
— Wystarczajaco dobrze?
— Nie! — krzyknal z satysfakcja Wolf.
Vimes warknat gniewnie. Nawet skrytobojcy nie zaslugiwali na taka smierc.
— Niedlugo zajdzie slonce! — krzyknal.
— Tak! Oszukalem cie z tym zachodem slonca!
— W takim razie odnajdz mnie o swicie! Przyda mi sie drzemka!
— Zamarzniesz na smierc, Czlowieku Cywilizowany!
— I dobrze!
Vimes przyjrzal sie pobliskim drzewom. Nawet gdyby zdolal na ktores przeskoczyc, byly iglaste — ladowanie na takim jest bolesne, a spasc latwo.
— To pewnie to slynne ankhmorporskie poczucie humoru, co?
— Nie, to byla tylko ironia! — zawolal Vimes, wciaz szukajac drzewnej trasy ucieczki. — Bedziesz wiedzial, ze doszlismy do slynnego ankhmorporskiego poczucia humoru, kiedy zaczne mowic o piersiach i pierdzeniu, ty zadufany sukinsynu.
Jakie mial wyjscia? Mogl zostac na tym drzewie i umrzec albo rzucic sie do ucieczki i tez umrzec. Z tych dwoch mozliwosci umieranie w jednym kawalku wydawalo sie lepsze.
BARDZO DOBRZE SOBIE RADZISZ JAK NA KOGOS W TWOIM WIEKU.
Smierc siedzial wyzej na galezi.
— Siedzisz mnie czy jak?
ZNANE JEST CI POWIEDZENIE „SMIERC STALE MU TOWARZYSZY?
— Ale przeciez normalnie cie nie widze!
MOZE TERAZ JESTES W STANIE PODWYZSZONEJ SWIADOMOSCI WYWOLANEJ PRZEZ NIEDOSTATECZNA ILOSC POZYWIENIA, SNU I KRWI?
— Masz zamiar mi pomoc? NO… TAK.
— Kiedy?
EHM… KIEDY BOL STANIE SIE NIE DO ZNIESIENIA. SMIERC ZAWAHAL SIE CHWILE, NIM PODJAL: JEDNAKZE JUZ MOWIAC TO, ZDAJE SOBIE SPRAWE, ZE NIE TAKIEJ ODPOWIEDZI OCZEKIWALES.
Slonce zblizalo sie juz do horyzontu, coraz wieksze i bardziej czerwone.
Poscig za sloncem… To jeszcze jeden uberwaldzki sport, prawda? Dotrzec bezpiecznie do domu, zanim zajdzie.
Pol mili, moze wiecej, w glebokim sniegu, na wznoszacym sie terenie.
Ktos wspinal sie na drzewo. Vimes czul, jak trzesa sie galezie. W chlodnym niebieskawym polmroku nagi mezczyzna cicho podciagal sie z galezi na galaz.
Vimesa ogarnela wscieklosc. Nie powinny tego robic.
Z dolu uslyszal stekniecie — wspinacz posliznal sie, ale utrzymal na tlustej galezi.
JAK SIE CZUJESZ, W GLEBI SAMEGO SIEBIE?
Zamknij sie! Nawet jesli jestes halucynacja!
Wilkolaki musza przeciez miec cos, co moglby wykorzystac.
Dostawal sekunde laski, kiedy zmienialy ksztalt, ale wiedzialy juz, ze wie o tym…
Zadnej broni. Zauwazyl to w zamku. W zamkach zawsze jest jakas bron. Wlocznie, topory, te smieszne zbroje, wielkie stare miecze… Nawet wampiry maja na scianach kilka rapierow. Bo czasem i wampir musi uzyc broni.
Wilkolaki nie. Nawet Angua sie wahala, nim siegnela po miecz. Dla wilkolaka fizyczna bron zawsze bedzie tym gorszym wyborem.
Vimes splotl nogi i przewinal sie na galezi, kiedy wilkolak wspial sie do gory. Trafil go w ucho, a kiedy tamten uniosl glowe, wyprowadzil nastepne uderzenie prosto w nos.
Wilkolak trzepnal go, az Vimesowi zadzwonilo w uszach, i to by zakonczylo sprawe, tyle ze przy tym podciagnal sie wyzej i znalazl w zasiegu Lokcia Vimesa.
Skutecznosc usprawiedliwia uzycie wielkiej litery. Lokiec tryumfowal w wielu ulicznych bojkach. Vimes juz we wczesnych etapach kariery odkryl, ze cmentarze pelne sa ludzi, ktorzy czytali markiza de Fantaillera. A przeciez sensem walki jest jak najszybsze wyeliminowanie tego drugiego. Nie chodzi o zdobywanie punktow. Vimes czesto walczyl w okolicznosciach, gdzie mozliwosc swobodnego uzycia rak bylaby luksusem. Ale zadziwiajace, jaka sile przekonywania ma dobrze wysuniety lokiec, czesto w asyscie kolana.
Wbil go w krtan wilkolaka i zostal wynagrodzony straszliwym charkotem. Potem zlapal garsc wlosow, szarpnal, puscil i otwarta dlonia uderzyl w twarz — w szalenczej probie niedopuszczenia, by tamten zdolal choc przez sekunde pomyslec. Nie mogl na to pozwolic — widzial, jakie ma miesnie.
Wilkolak zareagowal.
Nastapil nagly moment morfologicznej nieoznaczonosci. Nos zmienil sie w pysk, kiedy piesc Vimesa byla juz w drodze, ale gdy wilk otworzyl paszcze, by zaatakowac, uswiadomil sobie dwie rzeczy. Pierwsza, to ze tkwi wysoko na drzewie — pozycja trudna do obrony dla ksztaltu stworzonego do szybkiego biegu na ziemi.
Druga byla grawitacja.
— Tam w dole sa obyczaje — wysapal Vimes, gdy lapy bezskutecznie szukaly oparcia na sliskiej od tluszczu korze. — Ale tu, na gorze, jestem tylko ja.
Wyciagnal rece, zlapal galaz nad soba, a potem obiema stopami kopnal w dol.
Zabrzmial skowyt, a potem kolejny, kiedy wilk zsunal sie i trafil w konar ponizej.
Mniej wiecej w polowie drogi do ziemi sprobowal zmienic sie ponownie, laczac w jednej spadajacej formie