Vimes popatrzyl naprzod. Spory kawalek przed nim rzeka wygladala na ucieta. Kiedy sie skoncentrowal, wewnetrzne ucho grozy uslyszalo odlegly huk.

Znowu chwycil wiosla i probowal plynac w gore. Rzeczywiscie, udalo mu sie posuwac wolno pod prad. Tyle ze nie mogl dlugo wioslowac szybciej, niz wilkolaki moga biegac. A starcie z dwoma na brzegu, kiedy sa przygotowane i czekaja na niego, raczej nie wchodzilo w gre.

Jesli teraz splynie do wodospadu, moze dotrzec na dno predzej niz one…

Nie bylo to dobre zdanie, jakkolwiek probowal je ulozyc.

Wypuscil wiosla i chwycil cume. Jesli zrobie kilka petli, myslal, bede mogl przywiazac sobie do plecow siekiere.

I wyobrazil sobie, co moze sie stac czlowiekowi, ktory z przytroczonym do siebie ostrym kawalkiem metalu wpada w ten kociol pod wodospadem…

DZIEN DOBRY.

Vimes mrugnal. W lodce siedziala teraz wysoka postac w czarnej szacie.

— Jestes Smiercia?

TO PRZEZ KOSE, TAK? LUDZIE ZAWSZE ZAUWAZAJA KOSE.

— Czy ja umre? MOZLIWE.

— Mozliwe? Pojawiasz sie, kiedy ludzie maja byc moze umrzec? O TAK. TO CALKIEM NOWA REGULA. Z POWODU ZASADY NIEOZNACZONOSCI.

— Co to takiego?

NIE JESTEM PEWIEN.

— Nie bardzo mi to pomoglo.

TO CHYBA ZNACZY, JAK SADZE, ZE LUDZIE MOGA UMRZEC, ALE NIE MUSZA. CHCE PRZY TYM ZAZNACZYC, ZE STRASZNIE MI TO KOMPLIKUJE PLAN PRACY, ALE STARAM SIE BYC NA BIEZACO Z NOWYMI TEORIAMI.

Huk rozlegal sie teraz o wiele glosniej. Vimes polozyl sie w lodce i chwycil burty.

Rozmawiam ze Smiercia, uznal, zeby nie myslec o tym, co sie stanie.

— Czy nie widzialem cie w zeszlym miesiacu? Scigalem Wiekszego niz Maly Dave Dave’a wzdluz ulicy Zapiekanki Brzoskwiniowej i spadlem z parapetu?

ZGADZA SIE.

— Wyladowalem na wozie. Nie zginalem!

ALE MOGLES.

— Bo myslalem, ze kazdy ma taka jakby klepsydre i ona wskazuje, kiedy ma umrzec.

Ryk wody byl juz niemal fizycznie dotykalny. Vimes mocniej zlapal sie lodki.

TO PRAWDA. MA, przyznal Smierc.

— Ale nie musi?

NIE. UMRZE. CO DO TEGO NIE MA WATPLIWOSCI.

— Przeciez mowiles…

TAK. TROCHE TRUDNO TO ZROZUMIEC, PRAWDA? NAJWYRAZNIEJ ISTNIEJE COS TAKIEGO, CO NAZYWA SIE SPODNIAMI CZASU, CHOC TO TROCHE DZIWNE, BO PRZECIEZ CZAS NIE…

Lodka przesunela sie nad krawedzia wodospadu.

Vimes doznal ogluszajacego uczucia bijacej w niego huczacej wody, a po nim grzmiacego lomotu w uszach, kiedy wyladowal w jeziorku w dole. Z wysilkiem wydostal sie na to, co uchodzilo za powierzchnie, i poczul, ze prad go porywa, uderza nim o glaz, a potem przetacza w bialej od piany wodzie.

Na oslep wymachiwal rekami, pochwycil kolejny glaz i przesunal sie w stosunkowo spokojny obszar. Kiedy walczyl o oddech, zobaczyl przeskakujacy z kamienia na kamien szary ksztalt. A potem rozpetala sie kolejna dawka piekla, gdy ksztalt, warczac, wpadl do wody tuz obok.

Vimes chwycil go rozpaczliwie i trzymal z calej sily, gdy wilkolak usilowal go ugryzc. Lapa wyciagnela sie, szukajac oparcia na sliskiej skale, po czym, przy nieoczekiwanych trudnosciach, zwierze zareagowalo odruchowo — zmienilo sie…

Wygladalo to tak, jakby forma wilka zmalala, a forma ludzka sie powiekszyla, w tej samej przestrzeni i tym samym czasie, z chwila straszliwego znieksztalcenia, gdy obie przechodzily przez siebie.

A potem nastapil moment, ktory Vimes zauwazyl juz wczesniej, sekunda oszolomienia…

Wystarczyla, by Vimes — kazda drobina sily, jaka jeszcze w sobie znalazl — uderzyl glowa czlowieka o kamien. Zdawalo mu sie, ze slyszy trzask.

Odepchnal sie i pozwolil, by prad poniosl go dalej; walczyl tylko, aby utrzymywac sie blisko powierzchni. Woda zabarwila sie krwia. Vimes nigdyjeszcze nie zabil nikogo golymi rekami. Prawde mowiac, nigdy jeszcze nikogo nie zabil z premedytacja. Zdarzaly sie zgony, bo kiedy ludzie staczaja sie z dachu, probujac udusic sie na- wzajem, tylko od szczescia zalezy, kto sie znajdzie na gorze, gdy uderza w ziemie. Ale to co innego. Co wieczor kladl sie do lozka, swiecie w to wierzac.

Zeby mu dzwonily, a oczy bolaly od blasku slonca, ale czul sie… dobrze.

Wlasciwie to mial ochote walic piesciami w piers i krzyczec.

Probowali go zabic!

Postaraj sie, zeby pozostawali wilkami, odezwal sie cichy wewnetrzny glos. Im dluzej biegaja na czterech nogach, tym mniej sa inteligentne.

A glebszy glos, krwawy i pierwotny, rozbrzmiewajacy o wiele, wiele dalej wewnatrz, mowil: Pozabijaj ich wszystkich!

Wscieklosc wrzala w nim teraz, walczac z chlodem.

Stopami dotknal dna.

Rzeka rozszerzala sie tutaj w cos dostatecznie rozleglego, by mozna to nazwac jeziorem. Wzdluz brzegu narosl szeroki prog lodu, tu i tam pokryty nawianym sniegiem. Nad woda snuly sie pasma mgly — mgly pachnacej siarka. Samotny wilkolak, towarzysz tego, ktory dryfowal teraz z pradem, przygladal mu sie z brzegu. Chmury znowu przesuwaly sie po tarczy slonca, a snieg padal wielkimi, postrzepionymi platkami.

Vimes przebrnal do lodowej powierzchni i sprobowal sie na nia wciagnac, ale zatrzeszczala groznie pod jego ciezarem. Przeciely ja zygzaki pekniec.

W^ilk ostroznie podbiegl blizej. Vimes podjal nastepna desperacka probe, ale blok lodu odlamal sie, przechylil i zniknal pod woda. Drapieznik odczekal jeszcze chwile, po czym przesunal sie po lodzie dalej; warknal, kiedy drobne pekniecia rozbiegly sie spod lap jak gwiazdy.

Cien przesunal sie w plytkiej wodzie w dole. A potem nastapila eksplozja wody i oddechu, gdy Vimes przebil lod obok wilkolaka, pochwycil go wpol i runal z powrotem.

Pazur rozdarl mu bok, lecz Vimes nadal rekami i nogami z calej sily sciskal przeciwnika. Koziolkowali pod lodem.

Wiedzial, ze to rozpaczliwa proba wytrzymalosci pluc. Ale to nie z niego przed chwila wycisnieto powietrze. Trzymal wiec, woda dudnila mu w uszach, zwierz wyrywal sie i probowal drapac… A potem, gdy Vimes mogl juz tylko puscic albo utonac, wybil sobie droge do powierzchni.

Nic go nie atakowalo. Lamiac lod, wyszedl na brzeg, osunal sie na kolana i zwymiotowal.

Wokol niego, wsrod gor, wszedzie rozleglo sie wycie. Uniosl glowe. Krew naplywala mu do ramion. Powietrze cuchnelo zgnilymi jajami. A w tamtym kierunku, jakas mile od niego, na wzgorzu wznosila sie wieza sekarowa…

…z kamiennymi murami i z drzwiami, ktore mozna zaryglowac.

Zataczajac sie, ruszyl naprzod. Snieg pod stopami ustepowal juz miejsca szorstkiej trawie i mchom. Zrobilo sie cieplej, ale bylo to lepkie cieplo goraczki. Kiedy sie rozejrzal, zdal sobie sprawe, gdzie sie znalazl.

Przed soba widzial tylko naga ziemie i skaly, ale od czasu do czasu pewne jej fragmenty poruszaly sie z cichym „bul!”. Gdzie spojrzal, wszedzie wystrzeliwaly gejzery tluszczu. Male tluszczowe sadzawki otoczone byly pierscieniami odwiecznego, zakrzeplego zoltego tluszczu, tak starego i zjelczalego, ze nawet Sam Vimes nie uzylby go do grzanki, chyba ze bylby bardzo glodny. Plywaly w nich nawet jakies czarne kropki, ktore po blizszym przyjrzeniu okazaly sie owadami. Widac za wolno sie uczyly, co robic w razie spotkania z goracym tluszczem.

Vimes przypomnial sobie, co opowiadal Igor. Czasami krasnoludy pracujace w pokladach, gdzie tluszcz przed tysiacleciami zakrzepl w cos podobnego do loju, znajdowaly niezwykle pradawne zwierzeta, idealnie zachowane, ale usmazone na skwarki. Prawdopodobnie… Vimes zauwazyl, ze chichocze z czystego zmeczenia… prawdopodobnie zatluszczone na smierc. Muahahaa!

Вы читаете Piaty elefant
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату