— Sa juz cale mile stad. Och, witam, panie Vimes. Cisza potrwala jeszcze troche.
— Czy ktos zamierza mi cokolwiek powiedziec?
— Moja rodzina stara sie zaklocic koronacje — poinformowala Angua. — Wspolpracuja z pewnymi krasnoludami, ktore nie chca… ktore chca izolacji Uberwaldu.
— Chyba rozpracowalem juz ten watek. Ucieczka przed smiercia przez lodowato zimny las daje czlowiekowi okazje do przemyslen.
— Musze panu zdradzic, sir, ze moj brat zabil sygnalistow z wiezy sekarowej. Jego zapach jest tam wszedzie.
Gavin wydal gardlowy odglos.
— I jeszcze jednego czlowieka, ktorego Gavin nie rozpoznal. Tyle tylko, ze wiele czasu spedzal ukryty w lesie, obserwujac nasz zamek.
— Mysle, ze mogl to byc niejaki Sleeps — stwierdzil Vimes. — Jeden z naszych… agentow.
— Dobrze mu szlo. Zdolal dotrzec do lodzi kilka mil w dol rzeki. Niestety, czekal w niej wilkolak.
— Mnie zalatwil wodospad.
— Mam mowic szczerze, sir?
— A zwykle nie mowisz?
— Mogli pana dostac, kiedy tylko zechcieli, sir. Naprawde mogli. Ale woleli, zeby dotarl pan prawie do wiezy, nim zaatakuja na serio. Przypuszczam, ze Wolfgang uznal to za symboliczne czy cos w tym rodzaju.
— Zalatwilem trzy!
— Tak, sir. Ale nie dalby pan rady zalatwic trzech naraz. Wolfgang sie bawil. Zawsze tak prowadzi gre. Dobrze mu idzie myslenie z wyprzedzeniem. Lubi zasadzki. Lubi, gdy jakis biedak dociera prawie do celu, i wtedy wyskakuje na niego kawalek przed meta. — Angua westchnela. — Chcialabym uniknac klopotow, sir…
— On zabija ludzi!
— Tak, sir. Ale moja matka jest tylko dosc snobistyczna ignorantka, a ojciec prawie calkiem odszedl. Tyle czasu spedza w wilczej postaci, ze wlasciwie nie potrafi juz sie zachowywac jak czlowiek. Oni nie zyja w realnym swiecie. Naprawde wierza, ze Uberwald moze zostac taki, jaki jest dotad. Nie ma tu wiele, ale nalezy do nas. Wolfgang to idiota z instynktem mordercy; uwaza, ze wilkolaki zrodzone sa do panowania. Klopot polega na tym, ze nie zlamal obyczajow.
— Bogowie!
— Zaloze sie, ze znajdzie mnostwo swiadkow, ktorzy potwierdza, ze dawal kazdemu fory, jakich wymaga obyczaj. Takie sa zasady gry.
— A wtracanie sie w sprawy krasnoludow? On ukradl Kajzerke, Albo ja zamienil, albo… zrobil cos innego. Nie rozpracowalem jeszcze tego do konca, ale jeden pechowy krasnolud juz nie zyje z te-go powodu. Cudo i Detrytus sa aresztowani! Inigo martwy! Sybil gdzies zamknieta! A ty mi tlumaczysz, ze to w porzadku?
— Tutaj wszystko
— Musze wrocic do Bzyku. Jesli Sybil stala sie jakas krzywda, to nie obchodza mnie zadne tutejsze obyczaje!
— Panie Vimes! Jest pan wykonczony — zaniepokoil sie Marchewa.
— Nie umre od tego. Kaz paru wilkom, zeby pociagnely sanie.
— Nie mozna im kazac, sir! — zawolal Marchewa. — Trzeba spytac Gavina, czy sie zgodza.
— Och… no to… mozesz mu wyjasnic sytuacje?
Stoje na mrozie posrodku lasu, myslal chwile pozniej Vimes, i obserwuje calkiem ladna mloda kobiete powarkujaca w rozmowie z wilkiem, ktory tez ja obserwuje. Cos takiego nie zdarza sie czesto. W kazdym razie nie w Ankh-Morpork. Tutaj to pewnie codziennosc.
W koncu szesc wilkow pozwolilo zaprzac sie do san. Pociagnely Vimesa w gore zbocza i do drogi.
— Stac!
— Sir? — zdziwil sie Marchewa.
— Chce miec bron. Na pewno w wiezy znajdzie sie cos odpowiedniego.
— Sir, moze pan uzywac mojego miecza. I sa wlocznie mysliwskie.
— Wiesz, co mozesz zrobic z wlocznia!
Wiatr nadmuchal swiezego sniegu, wygladzajac krawedzie sladow wilkow i ludzi. Vimes kopnal drzwi u podstawy wiezy.
Byl jak pijany. Fragmenty mozgu wlaczaly sie i wylaczaly. Galki oczne sprawialy wrazenie owinietych w recznik. Ledwie trzymal sie na nogach.
Przeciez sygnalisci musieli tu cos miec…
Zniknely nawet worki i beczki. No tak. W koncu nie brakuje w gorach chlopow, zbliza sie zima, a ludziom, ktorzy niedawno tu mieszkali, zywnosc z pewnoscia juz sie nie przyda. Nawet Vimes nie nazwalby tego kradzieza. Wspial sie na pietro. Zapobiegliwi ludzie z lasu zajrzeli tu takze. Ale nie usuneli plam krwi z podlogi ani malego, okraglego kapelusza Iniga, nie wiadomo jakim sposobem wbitego w drewniana sciane.
Wyjal go i odkryl, ze cienki filc na rondzie zsunal sie, odslaniajac ostra jak brzytwa metalowa krawedz. Kapelusz skrytobojcy, pomyslal. A jednak nie, nie skrytobojcy. Przypomnial sobie uliczne starcia, jakie widywal, kiedy byl jeszcze chlopcem — bojki miedzy duzo pijacymi ludzmi, ktorzy nawet walke na gole piesci uznaliby za przesadnie szykowna. Niektorzy wszyliby brzytwe w rondo kapelusza, zeby zyskac dodatkowa przewage w starciu. To byl kapelusz czlowieka, ktory zawsze szuka dodatkowych przewag.
Tutaj mu to nie pomoglo.
Upuscil kapelusz na podloge i zauwazyl w mroku skrzynke flar. Tez zostala obrabowana, ale rury ktos po prostu rozrzucil po podlodze. Bogowie tylko wiedzieli, za co uznali je ci wymiatacze.
Wlozyl je z powrotem do skrzynki. Inigo mial co do nich racje. Bron tak niedokladna, ze pewnie by nie mogla trafic w sciane stodoly z wnetrza tej stodoly, to marna bron. Jednak inne przedmioty tez lezaly porozrzucane dookola. Ludzie, ktorzy zyli w poblizu, pozostawili niewiele rzeczy osobistych. Portrety wisialy przybite pinezkami do sciany. Lezal dziennik, fajka, czyjes przybory do golenia. Skrzynki ktos wysypal na podloge.
— Lepiej ruszajmy, sir — odezwal sie Marchewa z drabiny.
Zabili ich. Kazali im uciekac w ciemnosc, z potworami nastepujacymi na piety, a potem jacys tepi chlopi, ktorzy nic nie zrobili, zeby pomoc, przyszli i zabrali wszystkie drobiazgi, jakie zostaly po tamtych.
Niech to szlag! Vimes warknal gniewnie, zmiotl wszystko do pudla i przeciagnal je do drabiny.
— Bierzemy to do ambasady. Tym sepom niczego nie zostawie. I nawet nie probuj sie ze mna klocic.
— Nawet mi to przez mysl nie przeszlo, sir. Ani na chwile. Vimes sie zawahal.
— Marchewa… Ten wilk i Angua…
Urwal. Jak, u demona, mozna dokonczyc takie zdanie?
— To starzy przyjaciele, sir. — Tak?
W twarzy Marchewy nie bylo niczego procz zwyklej, calkowicie otwartej szczerosci.
— Aha… To dobrze. — Vimes skapitulowal.
Minute pozniej znowu byli w drodze. Angua biegla jako wilk, daleko przed saniami, obok Gavina. Gaspode zwinal sie pod kocami.
I znowu tu jestem, myslal Vimes, scigajac sie ze sloncem. Niebiosa wiedza dlaczego. Towarzyszy mi wilkolak i wilk, ktory wyglada jeszcze gorzej, a siedze w saniach zaprzezonych w wilki, ktorymi nie potrafie kierowac. Ciekawe, jak cos takiego znalezc w regulaminie.
Zdrzemnal sie pod kocami; przez na wpol zamkniete oczy widzial migajacy wsrod sosen dysk slonca.
Jak mozna ukrasc Kajzerke z jej groty?
Powiedzial, ze istnieje kilkanascie sposobow — i istnialo, tylko ze wszystkie byly ryzykowne. Za bardzo zalezaly od szczescia i sennych straznikow. A ta sprawa nie wygladala mu na przestepstwo, ktorego sukces zalezy od szczescia. To sie musialo udac.
Kajzerka nie jest wazna. Wazne, zeby krasnoludy pograzyly sie w chaosie — brak krola, gwaltowne spory i walki w ciemnosci. Wtedy ciemnosci pozostalyby nad Uberwaldem. Wydawalo sie tez wazne, by wina spadla na krola. W koncu to on stracil Kajzerke.
Jakikolwiek bylby plan, trzeba go wykonac szybko. Przydalyby sie sekary. Jak to powiedzial Wolf? „Ci sprytni