prawda. To jest ambasada, synu — ciagnal, znowu ruszajac w dol. — A to oznacza, ze oficjalnie stoi na ziemi kraju macierzystego. Witamy w Ankh-Morpork. W naszym miescie zyja tysiace ludzi z Uberwaldu. Nie chcesz chyba rozpoczynac wojny?

— Ale… Ale… Powiedzieli… Moje rozkazy… Jest pan przestepca!

— Wlasciwe okreslenie to „oskarzony”, kapitanie. W Ankh-Morpork nie zabijamy ludzi tylko dlatego, ze sa oskarzeni. No, w kazdym razie nie umyslnie. Ani dlatego ze ktos nam kazal.

Vimes wyjal kusze z bezwladnych nagle palcow Tantony’ego i wystrzelil w sufit.

— A teraz prosze odeslac swoich ludzi — powiedzial.

— Jestem… w Ankh-Morpork? — wykrztusil kapitan. Nawet w swym obecnym stanie Vimes rozpoznal ten ton.

— Zgadza sie. — Objal Tantony’ego ramieniem. — W miescie, nawiasem mowiac, gdzie w strazy zawsze znajdzie sie miejsce dla zdolnego mlodego czlowieka.

Tantony zesztywnial.

— Obraza mnie pan, milordzie. To jest moj kraj!

— Ach… — Vimes byl swiadom, ze Marchewa z Angua obserwuja go z podestu.

— Ale nie chce tez patrzec na jego pohanbienie — ciagnal kapitan. — To wszystko nieprawda. Widzialem, co sie stalo zeszlej nocy. Pan porwal krola, a panski troll chwycil kandelabr! Potem oni powiedzieli, ze chcial pan zamordowac krola i ze podczas ucieczki zabil pan krasnoludy.

— To pan dowodzi tu straza?

— Nie. To nalezy do burgmeistera.

— A kto wydaje mu polecenia?

— Wszyscy — odparl Tantony z gorycza.

Vimes pokiwal glowa. Bylem, widzialem, kupilem dublet…

— Czy zamierza mnie pan powstrzymac przed zabraniem stad moich ludzi?

— Jak pan chce to zrobic? Otaczaja nas krasnoludy!

— Zamierzamy uzyc… kanalow dyplomatycznych. Niech mi pan tylko powie, gdzie oni sa, a zaraz znikamy. Jesli pan woli, moge przylozyc panu w glowe, a potem zwiazac…

— To nie bedzie konieczne. Krasnolud i troll siedza w piwnicy. Jej laskawosc jest… Przypuszczam, ze jest tam, gdzie zabral ja baron.

Vimes poczul sciekajaca mu po plecach struzke przegrzanego lodu.

— Zabral ja? — powtorzyl chrapliwie.

— No… tak. — Tan tony cofnal sie, widzac mine Vimesa. — Ona znala baronowa, sir! Powiedziala, ze sa przyjaciolkami z dawnych lat! Powiedziala, ze wszystko razem wyjasnia! I…

Glos Tan tony’ego zmienil sie w ciche mamrotanie, a potem zamarl pod wzrokiem Vimesa.

Kiedy Vimes sie odezwal, mowil monotonnie, glosem groznym jak wlocznia.

— Stoisz tam w tym twoim blyszczacym pancerzu, w tym bezsensownym helmie, ze swoim mieczem bez ani jednego wyszczerbienia na klindze i w tych idiotycznych spodniach, i mowisz mi, ze pozwoliles, by moja zone zabraly wilkolaki?

Tantony cofnal sie znowu.

— To byl baron…

— A nie dyskutujesz z baronami. Zgadza sie. Z nikim nie dyskutujesz. Wiesz co? Wstyd mi, naprawde wstyd, ze kogos takiego jak ty nazywaja straznikiem. Dawaj te klucze!

Tantony poczerwienial.

— Wykonywales wszystkie rozkazy — powiedzial Vimes. — Nawet… nie… mysl… o tym… zeby… nie… wykonac… tego.

Marchewa dotarl na dol i polozyl Vimesowi dlon na ramieniu.

— Spokojnie, panie Vimes.

Tantony popatrzyl na jednego, potem na drugiego i podjal zyciowa decyzje.

— Mam nadzieje, ze… znajdzie pan swoja dame, milordzie. — Wyjal pek kluczy. — Naprawde.

Vimes wciaz oddychal ciezko. Przekazal klucze Marchewie.

— Wypusc ich.

— Czy zamierza pan ruszyc do zamku wilkolakow? — zapytal Tantony niepewnie.

— Tak.

— Nie ma pan zadnych szans, milordzie. One robia, co chca.

— Wiec trzeba je powstrzymac.

— Nie zdola pan. Stary baron rozumial zasady, ale Wolfgang nie slucha niczego!

— A wiec tym bardziej trzeba go powstrzymac. A, Detrytus. — Troll zasalutowal. — Widze, ze masz swoja kusze. Dobrze cie traktowali?

— Wolali na mnie tepy troll — oswiadczyl ponuro Detrytus. — A jeden to mnie kopnal w kamyki.

— Ten?

— Nie.

— Ale to ich dowodca. — Vimes odsunal sie od Tantony’ego. — Sierzancie, rozkazuje wam go zastrzelic.

Jednym plynnym ruchem troll uniosl kusze na ramie i spojrzal ponad gruba wiazka strzal. Tantony zbladl.

— No dalej — rzucil Vimes. — To byl rozkaz, sierzancie. Detrytus opuscil bron.

— Az taki tepy to zem nie jest, sir.

— Wydalem wam rozkaz!

— No to se pan moze z tym rozkazem zrobic to, co Glaz Lintel ze swoim workiem zwiru, sir. Z calym szacunkiem, oczywiscie.

Vimes poklepal roztrzesionego Tantony’ego po ramieniu.

— Chcialem tylko cos zademonstrowac — powiedzial.

— Ale — dodal Detrytus — jakby tak pan znalazl tego, co mnie wzial i kopnal w kamyki, tobym z radoscia wzial i trzepnal go w ucho. Wiem, ktory to. Ten, co utyka.

* * *

Lady Sybil ostroznie wypila lyk wina. Nie bylo za dobre.

Wlasciwie to wiele rzeczy bylo nie za dobrych.

Nie nalezala do dobrych kucharek. Nigdy nie nauczono jej gotowania; w szkolach, do ktorych uczeszczala, zakladano, ze kuchnia zajma sie inni ludzie, poza tym zawsze chodzi o posilek dla piecdziesieciu osob uzywajacych co najmniej czterech rodzajow widelcow. Potrawy, jakie umiala przygotowywac, to raczej wykwintne drobiazgi na serwetkach.

Gotowala jednak dla Sama, poniewaz zywila intuicyjne przekonanie, ze zona powinna to robic, a poza tym jako konsument dokladnie odpowiadal jej kulinarnym talentom. Naprawde lubil przypalone kielbaski i smazone jajka, ktore robily „boink!”, kiedy probowal wbic w nie widelec. Gdyby dac mu kawior, chcialby go w ciescie. Latwo bylo Sama karmic, jesli tylko mialo sie zawsze w spizarni troche smalcu.

Ale tutaj jedzenie smakowalo, jakby przygotowal je ktos, kto nigdy wczesniej nawet nie probowal. Rzucila okiem na kuchnie, kiedy Serafine oprowadzila ja po zamku — ta kuchnia wystarczylaby mniej wiecej dla nieduzego domku. Za to spizarnia na dziczyzne byla wielkosci stodoly. Sybil nigdy nie widziala tylu wiszacych martwych istot.

Tyle ze byla pewna, iz sarniny nie powinno sie serwowac gotowanej, z chrupiacymi ziemniakami. Jesli to w ogole ziemniaki oczywiscie — ziemniaki zwykle nie sa szare. Nawet Sam, ktory lubil czarne grudki, jakie trafialy sie czasem w puree, pewnie mialby jakies uwagi. Ale Sybil wychowano nalezycie; jesli nie da sie powiedziec czegos milego o jedzeniu, nalezy znalezc cos innego, o czym mozna sie milo wyrazic.

— To… naprawde bardzo interesujace talerze — powiedziala troche niepewnie. — Ehm… Jestes pewna, ze nie bylo zadnych nowych wiadomosci?

Starala sie nie patrzec na barona. Ignorowal i ja, i swoja zone, i popychal mieso dookola talerza, jakby calkiem zapomnial, do czego sluzy noz i widelec.

Вы читаете Piaty elefant
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату