ludzie w Ankh-Morpork”? Nie krasnoludy, ale ludzie.
Sonky Gumka, plywajacy w swojej kadzi…
Zanurza sie drewniana dlon i z kadzi wynurza sie rekawiczka. Dlon w rekawiczce…
Niewazne, gdzie sie co schowa — wazne, gdzie ludzie sadza, ze to jest. To jest istotne.
To cala magia.
Przypomnial sobie te mysl, ktora bardzo szybko przemknela mu przez glowe, kiedy widzial Cudo wpatrujaca sie w podloze groty Kajzerki. Mali policjanci w jego umysle podniesli wrzawe.
— Co sie stalo, sir? — zaniepokoil sie Marchewa.
— Hm? — Vimes z wysilkiem otworzyl oczy.
— Krzyczal pan, sir.
— A co krzyczalem?
— „Tego piekielnego kamienia nikt nie ukradl”, sir.
— To dranie! Wiedzialem, ze juz prawie to mam! Kiedy sie nie mysli jak krasnolud, wszystko zaczyna do siebie pasowac. Musimy sprawdzic, czy Sybil nic nie grozi, a potem zaczniemy…
— …szturchac posladki, sir?
— Wlasnie!
— Jest tylko jedna sprawa, sir…
— Jaka?
— Jest pan zbieglym przestepca, prawda?
Przez chwile slychac bylo tylko szelest ploz sunacych po sniegu.
— No tak… — mruknal Vimes. — Wiem, ze to nie Ankh-Morpork. Wszyscy mi to powtarzaja. Ale, kapitanie, gdziekolwiek pan trafi, dokadkolwiek pojdzie, straznicy zawsze sa straznikami.
W oknie plonelo samotne swiatelko. Kapitan Colon siedzial przy zapalonej swiecy i patrzyl w pustke. Regulamin nakazuje, by komenda Strazy Miejskiej byla obsadzona przez caly czas, a on wlasnie to robil.
Deski podlogi w glownej sali na dole zaskrzypialy, ukladajac sie w nowej pozycji. Od wielu miesiecy byly deptane przez cala dobe na okraglo, poniewaz w sali nigdy nie przebywalo mniej niz szesc osob. Krzesla rowniez, przyzwyczajone do bezustannego rozgrzewania przez kolejne zmiany siedzen, stekaly cicho, gdy stygly.
W glowie Colona jarzyla sie tylko jedna mysl: pana Vimesa zupelnie zakwestorzy… Trafi go jak bibliotekarz!
Jego dlon opadla pod biurko i powrocila odruchowo, gdy on sam wciaz patrzyl przed siebie.
Rozleglo sie chrupanie zjadanej kostki cukru.
Znowu padal snieg. Straznik, ktorego Vimes nazwal Colonesque, stal oparty o sciane swojej budki przy osiowej bramie Bzyku. Do perfekcji doprowadzil sztuke — bo byla to forma sztuki — zasypiania z otwartymi oczami. To jedna z umiejetnosci, jakie czlowiek zyskuje w ciagnace sie bez konca noce.
Kobiecy glos odezwal sie tuz przy jego uchu.
— Mozemy to zalatwic na dwa sposoby.
Nie zmienil pozycji. Nadal patrzyl prosto przed siebie.
— Niczego nie widziales. To przeciez szczera prawda. Kiwnij tylko glowa.
Kiwnal, jeden raz.
— Brawo. Nie slyszales, jak podchodze. Mam racje? Tylko kiwnij. Kiwnal.
— Wiec nie bedziesz wiedzial, kiedy odejde, prawda? Tylko kiwnij.
Kiwnal.
— I nie chcesz zadnych klopotow. Tylko kiwnij. Kiwnal.
— Nie placa ci dosyc za to wszystko. Tylko kiwnij. Tym razem kiwniecie bylo calkiem stanowcze.
— I tak za czesto wypada ci nocna sluzba.
Colonesque rozdziawil usta. Ktokolwiek stal tam w ciemnosci, wyraznie czytal mu w myslach.
— Tak trzymac. Teraz stoj tutaj dalej i pilnuj, zeby nikt nie ukradl bramy.
Colonesque starannie wpatrywal sie w mrok przed soba. Uslyszal stukniecie i zgrzyty, kiedy brama otworzyla sie i zamknela.
Przyszlo mu do glowy, ze mowiacy wlasciwie nie wyjasnil, jaki jest ten drugi sposob… Byl mu za to szczerze wdzieczny.
— Jaki byl ten drugi sposob? — zapytal Vimes, kiedy szli szybko po sniegu.
— Poszlibysmy szukac innego wejscia do miasta — wyjasnila Angua.
Niewielu ludzi chodzilo jeszcze po ulicach, ktore pokrywala warstwa swiezego sniegu — z wyjatkiem miejsc, gdzie tu i tam przez kraty wydobywaly sie smuzki pary. W Uberwaldzie zachod slonca stanowil rodzaj godziny policyjnej. To dobrze, bo Gavin i tak bezustannie cicho warczal.
Marchewa wynurzyl sie zza rogu.
— Krasnoludy trzymaja warte dookola calej ambasady, sir — oznajmil. — Nie wygladaja na sklonne do negocjacji.
Vimes spojrzal w dol. Stali na kracie w bruku.
Kapitan Tantony ze Strazy Miejskiej Bzyku nie byl zachwy-cony ta sluzba. Zeszlej nocy ogladal opere, a pozniej wydawalo mu sie, ze widzial zjawiska dziejace sie w sposob, w ktory — jak poinstruowal ich burgmeister — wcale sie nie zdarzyly. Oczywiscie, trzeba bylo sluchac rozkazow. Czlowiek jest bezpieczny, jesli slucha rozkazow. Tylko ze te rozkazy nie wydawaly sie bezpieczne.
Slyszal, ze w Ankh-Morpork zalatwiaja takie sprawy inaczej. Mowili, ze milord Vimes moglby aresztowac kazdego.
Tantony ustawil biurko w holu ambasady, zeby miec na oku glowne wejscie. Zadal sobie nieco trudu i rozstawil ludzi na stanowiskach wewnatrz budynku; nie ufal krasnoludom trzymajacym warte na zewnatrz. Podobno mieli rozkaz zabicia Vimesa, gdy tylko sie pojawi, a to przeciez nie mialo sensu. Powinien sie odbyc jakis proces, prawda?
Z gory dobiegl slaby dzwiek. Tantony wstal ostroznie i siegnal po kusze.
— Kapral Svetlz?
Kolejny odglos. Tantony podszedl do schodow. U ich szczytu pojawil sie Vimes. Mial zakrwawiona koszule i krew zakrzepla na twarzy. Ku przerazeniu kapitana ruszyl powoli w dol.
— Zastrzele pana!
— Taki masz rozkaz, prawda? — spytal Vimes.
— Tak. Prosze stanac!
— Ale skoro i tak mam byc zastrzelony, to przyzna pan chyba, ze nie warto sie zatrzymywac. Nie wydaje mi sie, kapitanie, zeby byl pan czlowiekiem zdolnym do czegos takiego. Ma pan mozg. — Vimes oparl sie o balustrade. — Przy okazji, nie powinien pan juz wezwac reszty straznikow?
— Mowilem, zeby sie pan zatrzymal!
— Wie pan, kim jestem, kapitanie. Jesli zamierza pan wystrzelic z tej zabawki, niech pan to zrobi. Ale najpierw sugeruje, zeby pociagnal pan sznur dzwonka, o tam. Co najgorszego moze sie zdarzyc? Nadal bedzie pan mierzyl do mnie z kuszy. Ale jest cos, o czym naprawde powinien pan wiedziec.
Tantony przyjrzal mu sie podejrzliwie, lecz zrobil kilka krokow w bok i pociagnal za sznur.
Igor wysunal sie zza kolumny.
— Tak, jafnie panie?
— Wyjasnij, prosze, temu mlodemu czlowiekowi, gdzie sie znajduje — rzekl Vimes.
— W Ankh-Morpork, jasnie panie — oswiadczyl spokojnie Igor.
— Widzi pan? I niech pan tak nie patrzy na Igora. Nie zwrocilem na to uwagi, kiedy nas przywital, ale to