dziedziniec. O ile mogla to ocenic, znalazla sie gdzies na tylach zamku. Przywarla do muru. Uslyszala jakis dzwiek i mocnej zacisnela palce na jednym z zelaznych pretow, ktore niedawno zdobily okno. Duzy wilk wynurzyl sie zza rogu. Trzymal w pysku kosc. Nie wygladal, jakby sie jej spodziewal, a juz z pewnoscia nie oczekiwal zelaznego preta.
— Och, jakze mi przykro — powiedziala odruchowo, gdy zwierze osunelo sie na kamienie.
Po drugiej stronie zamku rozlegla sie eksplozja. To brzmialo jak Sam.
— Mysli pan, ze nas uslyszeli? — zastanowil sie Marchewa.
— Kapitanie, uslyszeli nas pewnie nawet w Ankh-Morpork. Wiec gdzie sa wszystkie wilkolaki?
Angua wyszla naprzod.
— Tedy, sir.
Poprowadzila ich przez niskie schodki, po czym pchnela jedne z drzwi prowadzacych do twierdzy. Odchylily sie wolno. W sali takze plonely pochodnie.
— Zostawia nam jakas droge ucieczki — powiedziala. — Zawsze zostawiamy ludziom droge ucieczki.
Otworzylo sie dwoje mniejszych drzwi po drugiej stronie sali. Zadnych klamek, zauwazyl Vimes. Klamki nie nadaja sie dla lap.
Wszedl Wolfgang w eskorcie dwudziestu kilku wilkolakow. Rozbiegly sie i usiadly… wyciagnely sie, z wyraznym zaciekawieniem obserwujac intruzow.
— Ach, Cywilizowany! — zawolal Wolfgang wesolo. — Zwyciezyles w tej grze! Masz chec na powtorke? Przy drugiej partii dajemy ludziom dodatkowe fory: odgryzamy im jedna noge. Dobry zart, co?
— Wole jednak humor z Ankh-Morpork — odparl Vimes. — Gdzie moja zona, sukinsynu?
Wciaz slyszal jeki naciaganej przez Detrytusa cieciwy. To byl zasadniczy problem z wielka kusza: za bron szybkostrzelna mozna bylo ja uznac jedynie w kategoriach geologicznych.
— I Delfina! Patrzcie, kogo psi przyniesli! — zawolal Wolfgang, nie zwracajac uwagi na Vimesa.
W krtani Angui rodzil sie warkot, dzwiek, ktory — slyszany w ciemnym zaulku — powodowal natychmiastowe posluszenstwo u znacznej czesci przestepczej populacji Ankh-Morpork. Glebszy odglos wydal z siebie Gavin.
— Nie masz dosc rozumu, Wolfie — oswiadczyla Angua. — Twoje intrygi nie wyrwalyby cie nawet z mokrej papierowej torby. Gdzie jest mama? — Przyjrzala sie lezacym wilkolakom. — Witaj, wujku Ulfie… Ciociu Hildo… Magwen… Nancy… Unity… Cale stado, jak widze. Oprocz ojca, ktory, jak przypuszczam, tarza sie w czyms. Co za rodzina.
— Zadam, zeby te odrazajace osoby natychmiast opuscily moj dom! — Baronowa wkroczyla do sali. Spojrzala gniewnie na Detrytusa. — Jak smialas sprowadzic tutaj trolla?
— Do-obra, zem naciagnal — oznajmil radosnie Detrytus, ukladajac buczaca cicho kusze na ramieniu. — Gdzie mam strzelic, panie Vimes?
— Na bogow, nie tutaj! To zamkniete pomieszczenie!
— Tylko dopoki nie pociagne za spust.
— Jakiez to cywilizowane — rzucila baronowa ironicznie. — Jakze w stylu Ankh-Morpork. Myslicie, ze wystarczy pogrozic, a nizsze rasy ustapia, co?
— Widziala pani ostatnio swoja brame? — spytal Vimes.
— Jestesmy wilkolakami — stwierdzila baronowa ostrym, urywanym glosem, jakby szczeknela te slowa. — Takie glupie zabawki nas nie przestrasza.
— Ale spowolnia was na pewien czas. Niech pani przyprowadzi lady Sybil!
— Lady Sybil teraz wypoczywa. A pan nie ma zadnych podstaw, by stawiac zadania, panie Vimes. Nie jestesmy przestepcami. — A kiedy Vimes otworzyl usta ze zdumienia, ciagnela dalej: — Gra nie narusza obyczajow. Jest rozgrywana od tysiecy lat. Co jeszcze panskim zdaniem zrobilismy? Skradlismy ukochany kamien krasnoludow? Nie…
— Wie pani, ze nie zostal ukradziony — przerwal jej Vimes. — I ja tez wiem.
— Nic pan nie wie. Wszystko pan podejrzewa. Taki juz ma pan umysl.
— Pani syn mowil…
— Moj syn, niestety, wycwiczyl perfekcyjnie kazdy miesien swego ciala procz tych, ktore sluza do myslenia. Coz, w cywilizowanym Ankh-Morpork moze pan zapewne wdzierac sie do domow i grozic ludziom, jednak tutaj, w naszym zacofanym kraiku, obyczaj wymaga czegos wiecej niz tylko przypuszczen.
— Czuje strach — odezwala sie Angua. — Wycieka z ciebie, mamo.
— Sam?
Obejrzeli sie. Lady Sybil stala na szczycie kamiennych schodkow prowadzacych na nizszy poziom, troche zdezorientowana i zla. W reku trzymala skrzywiony zelazny pret.
— Sybil!
— Powiedziala mi, ze uciekasz i oni wszyscy probuja cie ratowac, ale to nie byla prawda…
To straszne, ale gdy czlowiek przyciska juz lopatki do muru, kazda bron sie nada. A w tej chwili Vimes zobaczyl Sybil naladowana i gotowa do strzalu.
Potrafila nawiazywac kontakty z ludzmi. Praktycznie od chwili, kiedy nauczyla sie mowic, uczono ja sluchac. A kiedy Sybil sluchala kogos, sprawiala, ze czul sie lepiej, mial lepsze zdanie o sobie.
Prawdopodobnie mialo to jakis zwiazek z tym, ze byla… no, duza dziewczyna. Starala sie wygladac na mniejsza, a to automatycznie powodowalo, ze w jej towarzystwie inni czuli sie wieksi. Radzila sobie z ludzmi prawie tak dobrze jak Marchewa. Nic dziwnego, ze nawet krasnoludy ja lubily. Miala poswiecone sobie cale strony w herbarzu Niemozgiego — zaczepione w przeszlosci potezne rodowe kotwice, a krasnoludy szanowaly kogos, kto wie, jak mial na imie jego praprapradziadek. I Sybil nie umiala klamac — widac bylo, jak sie czerwieni, gdy probuje. Sybil byla jak skala. Detrytus przy niej wydawal sie gabka.
— Zrobilismy sobie mila przebiezke po lesie, kochanie — powiedzial Vimes. — A teraz chodz ze mna, bo sadze, ze musimy sie spotkac z krolem. Mam zamiar wszystko mu powiedziec. W koncu zrozumialem, o co chodzi.
— Krasnoludy cie zabija — oswiadczyla baronowa.
— Potrafie chyba wyprzedzic krasnoluda — odparl Vimes. — Wychodzimy. Angua?
Angua sie nie poruszyla. Nie odrywala wzroku od matki i ciagle warczala.
Vimes rozpoznal te oznaki. Takie sytuacje widywalo sie w ankhmorporskich barach w sobotnie noce. Wlosy jezyly sie na karku, a ludzie wspinali sie na nie. Wtedy wystarczylo, zeby ktos rozbil butelke. Albo mrugnal.
— Wychodzimy, Angua — powtorzyl. Inne wilkolaki wstawaly i przeciagaly sie.
Marchewa podszedl i wzial Angue pod reke. Odwrocila sie, warczac. To minelo w ulamku sekundy, w rzeczywistosci ledwie poruszyla glowa. Opanowala sie natychmiast.
— Wiedz to jezt ten chlopak? — rzucila przeciagle baronowa. — Zdrrradzilas zwoj lud dla czegoz takiego?
— Jej uszy sie wydluzaly, Vimes byl tego pewien. Miesnie na twarzy tez poruszaly sie w dziwny sposob.
— I czego jeszcze nauczylo cie Ankh-Morpork?
Angua drgnela.
— Samokontroli — mruknela. — Chodzmy, panie Vimes. Wilkolaki zblizaly sie, kiedy wszyscy cofali sie do schodow.
— Nie odwracajcie sie — powiedziala spokojnie Angua. — Nie uciekajcie.
— Nie musisz mi mowic — mruknal Vimes.
Obserwowal Wolfganga przesuwajacego sie na ukos po podlodze, ze wzrokiem wbitym w wycofujaca sie grupe.
Beda musieli zbic sie w ciasne stado, zeby isc za nami przez brame, pomyslal. Zerknal na Detrytusa. Wielka kusza przesuwala sie tam i z powrotem, gdy troll usilowal wszystkie wilkolaki utrzymac w polu razenia.
— Strzelaj — rzucila Angua.
— Przeciez to twoi krewni — zdumiala sie Sybil.
— Szybko sie wylecza, mozecie mi wierzyc.
— Detrytus, nie strzelaj, dopoki nie bedziesz musial — rozkazal Vimes, kiedy zmierzali juz w strone zwodzonego mostu.
— On musi… teraz — uznala Angua. — Wczesniej czy pozniej Wolfgang skoczy, a reszta pojdzie…