Obaj ranni lezeli owinieci kocami.
— Angua… — odezwal sie Vimes.
— Tak, sir?
— Inne wilki dotrzymuja nam towarzystwa. Widze, jak biegna miedzy drzewami.
— Wiem.
— Sa po naszej stronie?
— Powiedzmy, ze na razie nie sa po niczyjej stronie, dobrze? Nie lubia mnie specjalnie, ale wiedza… wiedza, ze Gavin lubil, i w tej chwili tylko to jest wazne. Niektore szukaja mojego brata.
— Mogl przezyc? To byla dluga droga w dol.
— Ale nie ogien ani srebro. Przez cale mile nic tylko biala woda. Pewnie mocno go poobijalo, lecz na nim wszystko szybko sie goi, sir.
— Przykro mi, ze…
— Nie, panie Vimes. Wcale panu nie jest przykro. I nie powinno. Marchewa po prostu nie rozumial, ze Wolfganga nie da sie pokonac w uczciwej walce. Wiem, ze to rodzina, ale… osobiste nie jest tym samym co wazne. Marchewa zawsze to powtarzal.
— Zawsze powtarza — poprawila ja ostro lady Sybil. — Tak.
Marchewa otworzyl oczy.
— Co… co sie tam stalo? — zapytal.
— Wolfgang cie uderzyl — wyjasnila Angua. Otarla mu czolo.
— Czym? — Sprobowal usiasc, skrzywil sie i opadl na plecy.
— Co ci zawsze mowilem o markizie de Fantailler? — rzucil Vimes.
— Przepraszam, sir.
Cos jasnego wznioslo sie nad lasem. Zniknelo, a potem zielone swiatlo rozkwitlo na niebie. Chwile pozniej uslyszeli huk flary.
— Sygnalisci dotarli do wiezy — stwierdzil Vimes.
— Czy te sanie nie moga jechac szybciej? — denerwowala sie Angua.
— To znaczy, ze mozemy nawiazac kontakt z Ankh-Morpork — ciagnal Vimes.
Po wszystkim, co sie wydarzylo, ten fakt dziwnie go ucieszyl. To tak jakby wznioslo sie teraz specjalne ludzkie wycie. Juz nie blakal sie samotny i zagubiony. Blakal sie na koncu bardzo dlugiej liny. A to wielka roznica.
To byl niewielki publiczny lokal nad sklepem w Bzyku. A ze nalezal do wszystkich, wygladal, jakby nie nalezal do nikogo. Kurz zbijal sie w katach, a krzesla — w tej chwili stojace w kregu — dobrano tak, by dalo sieje rowno ustawiac jedno na drugim, a nie tak by mozna na nich wygodnie siedziec.
Lady Margolotta usmiechnela sie do zebranych wampirow. Lubila te spotkania.
Reszta grupy skladala sie z bardzo roznych osobnikow. Lady Margolotta zastanawiala sie, jakie moga miec motywacje. Ale moze przynajmniej dzielili z nia jedno przekonanie: ze to, jaki jestes stworzony, nie jest tym samym, jaki byc powinienes albo jaki mozesz sie stac…
Cala sztuka polegala na tym, zeby zaczynac od drobnostek. Wysysac, ale nie wbijac na pal. Male kroki. A potem czlowiek odkrywa, ze tak naprawde zalezy mu na wladzy, a istnieja grzeczniejsze sposoby jej zdobywania. Jeszcze pozniej czlowiek zdaje sobie sprawe, ze wladza to tylko swiecidelko. Kazdy bandzior ma wladze. Prawdziwe trofeum to kontrola. Lord Vetinari wiedzial… Kiedy na wadze spoczna wielkie ciezary, trzeba odkryc, gdzie przylozyc kciuk.
A kontrola zawsze zaczyna sie od siebie.
Lady Margolotta wstala. Zwrocili ku niej swe nieco zaklopotane, ale przyjazne twarze.
— Nazyvam sie, w skroconej formie, lady Margolotta Amaya Katerina Assumpta Crassina von Ubervald i jestem vampirem.,.
Odpowiedzieli chorem:
— Vitaj, lady Margolotto Amayo Katerino Assumpto Crassino von Ubervald!
— To juz trwa prawie cztery lata — mowila lady Margolotta. — I ciagle nie mysle o viecej niz jednej nocy naraz. Jedna szyja to za-vsze o jedna za duzo. Jednakze… sa pevne rekompensaty…
Przy bramie Bzyku nie bylo straznikow, ale kiedy sanie zwolnily i stanely przed ambasada, czekala tam juz grupa krasnoludow. Wilki w zaprzegu szarpnely sie nerwowo i zaskomlaly do Angui.
— Musze je wypuscic — oznajmila, wysiadajac. — Dociagnely nas az tutaj tylko dlatego, ze sie mnie boja.
Vimes nie byl zdziwiony. W tej chwili kazdy balby sie Angui… Mimo to oddzial krasnoludow maszerowal juz do san.
Potrzebuja kilku sekund, zeby sie zorientowac w sytuacji, myslal Vimes. Mamy tu straznikow z gornego miasta, Igora i wilkolaka. Beda zaskoczone, choc podejrzliwe. To powinno dac cienka szczeline, ktora zdolam poszerzyc.
I chociaz sam przed soba wstydzil sie to przyznac, arogancki dran zawsze ma pewna przewage.
Spojrzal na dowodce krasnoludow.
— Jak sie nazywasz? — zapytal groznie. — Jestes are…
— Wiesz, ze ukradziono Kajzerke? — Jestes… Co?!
Vimes siegnal za siebie i zdjal z san worek.
— Dajcie tu pochodnie! — krzyknal. Tonem mowil wyraznie, ze nie ma najmniejszych watpliwosci, iz ten rozkaz zostanie wykonany — i zostal wykonany.
Mam dwadziescia sekund, pomyslal Vimes. Potem czar sie rozwieje.
— Spojrzcie na to — rzekl, wyjmujac kamien.
Kilka krasnoludow padlo na kolana. Szmer zataczal coraz szersze kregi. Nastepne wycie, nastepna pogloska… W swym obecnym stanie Vimes juz widzial — przekrwionymi oczyma duszy — wieze wsrod nocy, stukajace i tykajace, przekazujace do Genoi dokladnie taka wiadomosc, jaka wyslano z Ankh-Morpork.
— Chce odniesc to krolowi — oznajmil w zapadlej nagle ciszy.
— My odniesiemy… — zaczal krasnolud i zrobil krok do przodu. Vimes odsunal sie na bok.
— Czesc, chlopaki — powiedzial Detrytus, podnoszac sie na saniach.
Udreczone jeki, jakie wydawaly straszliwie naprezone ramiona kuszy, brzmialy niby skowyt jakiegos cierpiacego metalowego zwierzecia. Krasnolud znalazl sie o dwa kroki od kilkudziesieciu grotow.
— Z drugiej strony jednak — rzekl Vimes — mozemy kontynuowac nasza rozmowe. Wygladasz mi na krasnoluda, ktory lubi sobie pogadac.
Krasnolud kiwnal glowa.
— Przede wszystkim czy jest jakis powod, by dwoch poszkodowanych, ktorych mam na saniach, nie moglo byc przeniesionych do ambasady, zanim tu umra od ran?
Kusza w rekach Detrytusa drgnela. Krasnolud kiwnal glowa.
— Mozna ich wniesc do srodka i opatrzyc? — upewnil sie Vimes. Krasnolud kiwnal glowa po raz kolejny, wciaz patrzac na wiazke strzal grubsza niz jego glowa.
— Znakomicie. Widzisz, jak swietnie nam sie uklada, kiedy tak sobie rozmawiamy? A teraz sugeruje, zebyscie mnie aresztowali.
— Chcesz, zebym cie aresztowal?
— Tak. I lady Sybil. Oddajemy sie pod twoja osobista jurysdykcje.
— Tak jest — zgodzila sie Sybil. — Zadam aresztowania.
Wyprostowala sie i rozprzestrzenila; sluszne oburzenie promieniowalo z niej jak cieplo z ogniska, az krasnoludy odstepowaly przed tym, co wyraznie bylo scisnietym lonem.
— A ze aresztowanie ambasadora z pewnoscia wywola… trudnosci w stosunkach z Ankh-Morpork — ciagnal Vimes — stanowczo sugeruje, zebyscie odprowadzili nas bezposrednio do krola.