Szczesliwym zrzadzeniem losu wieza wystrzelila nastepna flare. Przez chwile snieg rozjasnil sie zielonym blaskiem.
— Co to znaczy? — zapytal dowodca krasnoludow.
— To znaczy, ze Ankh-Morpork wie, co sie dzieje — odparl Vimes, modlac sie, by rzeczywiscie wiedzialo. — A nie przypuszczam, zebys chcial byc tym, ktory rozpocznie wojne.
Krasnolud powiedzial cos do krasnoluda stojacego obok. Trzeci krasnolud przylaczyl sie do dyskusji. Vimes nie nadazal za szybka wymiana zdan.
— To go troche przerasta — szepnela ukryta za nim Cudo. — Nie chce, zeby cokolwiek przydarzylo sie Kajzerce.
— To dobrze.
Krasnolud zwrocil sie do Vimesa.
— Co z trollem?
— Och, Detrytus zostanie w ambasadzie.
To sprawilo, ze ton rozmow stal sie nieco lzejszy, choc dyskusja nadal miala ciezki przebieg.
— Co sie teraz dzieje? — szepnal Vimes.
— Nie ma precedensu dla czegos takiego — wymruczala Cudo. — Teoretycznie jest pan skrytobojca, ale wrocil pan, chce sie spotkac z krolem i ma pan Kajzerke…
— Nie ma precedensu? — oburzyla sie Sybil. — jest jak szlag, prosze wybaczyc moj klatchianski…
Nabrala tchu i zaczela spiewac.
— Och… — szepnela zaszokowana Cudo.
— Co? — zdziwil sie Vimes.
Krasnoludy wpatrywaly sie w lady Sybil, ktora stopniowo przechodzila na pelny glos operowy. Jak na amatorski sopran miala godna podziwu emisje i skale, moze odrobine niepewny dla sceny profesjonalnej, ale z takimi wlasnie koloraturami, jakie robily wrazenie na krasnoludach.
Snieg zsuwal sie z dachow. Wibrowaly sople. Wielkie nieba, pomyslal Vimes. Gdyby dac jej gorset z kolcami i skrzydlaty helm, moglaby przeprowadzac martwych wojownikow z pola bitwy…
— To aria Okupu Zelaznego Mlota — wyjasnila Cudo. — Kazdy krasnolud ja zna! Eee… Trudno przetlumaczyc, ale… „Przybywam, by wykupic moja milosc, przynosze dar wielce bogaty, nikt procz krola nie ma teraz nade mna wladzy, zagradzanie mi drogi jest wbrew wszystkim prawom tego swiata, wartosc prawdy wieksza jest niz zlota”… Hm, od zawsze trwaja dyskusje nad ta ostatnia linijka, sir, ale uznaje sie, ze jest do przyjecia, jezeli chodzi o rzeczywiscie wielka prawde…
Vimes przyjrzal sie krasnoludom. Sluchaly zafascynowane, a dwa czy trzy poruszaly ustami, bezglosnie powtarzajac slowa.
— To podziala? — szepnal.
— Trudno wymyslic powazniejszy precedens, sir. Wie pan, to przeciez piesn nad piesniami! Najwyzsze wezwanie! Jest praktycznie wbudowane w prawo krasnoludow. Nie moga odmowic. To jakby… jakby nie byli krasnoludami, sir.
Ktorys ze sluchaczy wyjal chustke z drobniutkiej kolczugi i z wilgotnym brzekiem wytarl nos. Kilku innym lzy ciekly po policzkach. Kiedy przebrzmiala ostatnia nuta, przez moment trwala cisza, a potem zahuczal grom uderzanych toporami tarcz.
— Wszystko w porzadku — rzucila Cudo. — Bija brawo! Troche zdyszana po tym wysilku Sybil obejrzala sie na meza. Jasniala w blasku pochodni.
— Jak myslisz, dobrze bylo? — spytala.
— Sadzac po tych dzwiekach, zostalas wlasnie honorowym krasnoludem. — Vimes podal jej ramie. — Pojdziemy?
Krasnoludy wcisnely sie z nimi do windy. W dole gwar rozmow ucichl nagle, kiedy Vimes przestapil prog i wzniosl Kajzerke nad glowa. A potem cala gora zadygotala od krzykow radosci.
Przeciez nawet jej nie widza, myslal Vimes. Dla wiekszosci z nich to tylko malutki bialy punkt. I to wlasnie rozumieli spiskowcy… Nie trzeba czegos krasc, by zadac za to okupu.
— Macie ich aresztowac!
Dee przeciskal sie naprzod, a za nim kolejni straznicy.
— Znowu? — zapytal Vimes. Trzymal kamien w gorze.
— Probowales zamordowac krola! Uciekles z celi!
— To zarzut, dla ktorego chetnie poznalbym wiecej dowodow — odpowiedzial tak spokojnie, jak tylko potrafil. Kajzerka byla ciezka. — Nie mozesz wciaz trzymac ludzi w ciemnosciach, Dee.
— Z cala pewnoscia nie zobaczysz krola!
— W takim razie rzuce Kajzerke!
— Prosze bardzo! To nie ma…
Vimes uslyszal sykniecia stojacych za nim krasnoludow.
— To nie ma czego? — zapytal cicho. — Nie ma znaczenia? Przeciez to Kajzerka!
Jeden z krasnoludow, ktore przyprowadzily ich tu z ambasady, krzyknal cos glosno. Kilku innych go poparlo.
— Precedens przemawia za panem — przetlumaczyla Cudo.
— Mowia, ze zawsze moga pana zabic po rozmowie z krolem.
— Nie calkiem na to liczylem, ale musi wystarczyc. — Vimes spojrzal na Dee. — Mowiles, ze chcesz, abym ja znalazl. Prawda? Znalazlem, a teraz chyba powinienem ja zwrocic prawowitemu wlascicielowi…
— Ty… Krol jest… Mozesz ja oddac mnie! — Dee wyprostowal sie na wysokosc piersi Vimesa.
— Wykluczone! — oburzyla sie lady Sybil. — Kiedy Zelazny Mlot przyniosl Kajzerke Krwawemu Toporowi, czy przekazalby ja Slogramowi?
Zabrzmialy choralne przeczenia.
— Oczywiscie nie — przyznal Dee. — Slogram byl zdra… — Urwal.
— Mysle — powiedzial Vimes — ze chyba jednak powinnismy zobaczyc sie z krolem. Jak sadzisz?
— Nie mozesz tego zadac!
Vimes wskazal zbity tlum za swymi plecami.
— Naprawde bardzo sie zdziwisz, jak trudno ci bedzie wytlumaczyc to im wszystkim.
Na spotkanie z krolem czekali pol godziny. Trzeba bylo go zbudzic. Musial sie ubrac. Krolowie sie nie spiesza. Tymczasem Vimes i Sybil siedzieli w przedpokoju na zbyt malych krzeslach, otoczeni przez krasnoludy, ktore same nie byly pewne, czy stanowia straz wiezniow, czy honorowa eskorte. Inne Wiesci ich wyprzedzily. Kiedy przybyli diuk z diuszesa, krasnoludy dumnie wylegly z dolnego miasta. Teraz szly ze wszystkich stron. Vimesa i Sybil prowadzono korytarzem, a przez caly czas, gdy przechodzili, rece patrzacych wysuwaly sie, by dotknac Kajzerki.
Krasnoludy co chwile zagladaly przez drzwi; Vimes slyszal podekscytowany gwar. Nie marnowaly czasu na przygladanie sie jemu. Ich spojrzenia zawsze padaly na Kajzerke, ktora trzymal na kolanach. Bylo jasne, ze wiekszosc nigdy jej nie widziala.
Biedne gluptasy, myslal. To jest to, w co wszyscy wierzycie, ale zanim dzien dobiegnie konca, dowiecie sie, ze to tylko marna podrobka. Zobaczycie, ze to falszerstwo. I to wlasciwie konczy sprawe dla waszego malego swiata… Staralem sie rozwiazac zagadke przestepstwa, a w efekcie popelnie jeszcze wieksze. Bede mial szczescie, jesli wyjde stad zywy, nie? Drzwi sie otworzyly. Dwa osobniki, ktorych Vimes okreslal w myslach jako „ciezkie” krasnoludy, przeszly przez nie i obrzucily obecnych oficjalnym, profesjonalnym wzrokiem. Mowil wyraznie: dla waszej wygody i spokoju postanowilismy nie zabijac was jeszcze w tej chwili.
Potem wkroczyl krol, zacierajac dlonie.
— Ach, wasza ekscelencja — powiedzial, wymawiajac to slowo raczej jak stwierdzenie faktu niz powitanie. — Widze, ze ma pan cos, co nalezy do nas.
Dee wystapil przed zebrany u drzwi tlum.
— Musze przedstawic powazne oskarzenie, sire! — oznajmil.
— Doprawdy? Zaprowadzcie tych ludzi do komory prawa. Pod straza, naturalnie.