— Powinien pan o czyms wiedziec, sir — odezwala sie Cudo. — Naprawde powinien pan o czyms wiedziec. To naprawde wazne.
Vimes spojrzal na drugi koniec mostu. Sylwetki przesuwaly sie w ciemnosci. Swiatla pochodni odbijaly sie od blokujacych droge pancerzy i broni.
— No coz, gorzej juz byc nie moze — stwierdzil.
— Alez mogloby, gdybysmy mieli tu weze — odparla lady Sybil. Marchewa obejrzal sie, slyszac chichot Vimesa.
— Sir?
— Nic, nic, kapitanie. Miejcie oko na tych sukinsynow. Z zolnierzami poradzimy sobie pozniej.
— Niech pan powie tylko slowo, sir — huknal Detrytus.
— Jestescie w pulapce — warknela baronowa. — Strazniku! Czyn swa powinnosc!
Jakis czlowiek wszedl na most, niosac w reku pochodnie. Kapitan Tan tony dotarl do Vimesa i spojrzal na niego ponuro.
— Prosze sie odsunac — powiedzial. — Prosze sie odsunac, bo na bogow, aresztuje pana, jest pan ambasadorem czy nie!
Popatrzyli sobie w oczy. Potem Vimes odwrocil glowe.
— Przepusccie go — polecil. — Ten czlowiek uznal, ze ma obowiazki.
Tantony skinal mu lekko glowa, pomaszerowal dalej i zatrzymal sie kilka stop przed baronowa.
— Zabierzcie tych ludzi — rozkazala.
— Lady Serafine von Uberwald? — zapytal Tantony z kamienna twarza.
— Przeciez wiesz, kim jestem, czlowieku!
— Chcialbym porozmawiac z pania w sprawie pewnych zarzutow postawionych w mojej obecnosci.
Vimes zamknal oczy. Och, ty nieszczesny idioto… Przeciez nie chcialem, zebys naprawde…
— Co takiego? — Baronowa nie dowierzala.
— Wysunieto oskarzenie, pani, ze czlonek lub czlonkowie pani rodziny byli zamieszani w spisek majacy…
— Jak smiesz! — wrzasnela Serafine.
Wolfgang natomiast skoczyl i cala przyszlosc stala sie migajaca sekwencja obrazow.
W locie przemienil sie w wilka.
Vimes zlapal loze kuszy Detrytusa i pchnal ja w gore w tym samym momencie, kiedy troll nacisnal spust.
Marchewa biegl juz, nim Wolfgang wyladowal na piersi kapitana Tantony’ego.
Dzwiek kuszy rozlegl sie echem w calym zamku, zagluszajac odglos tysiaca furkoczacych odlamkow lecacych chmura po niebie.
Marchewa dopadl Wolfganga plaskim skokiem. Barkiem trafil wilka i obaj padli na ziemie.
I wtedy, jak w pokazie ruchomej latarni magicznej, powracajacej nagle do wlasciwej predkosci, cala scena eksplodowala.
Marchewa poderwal sie na nogi i…
Pewnie dlatego, ze jestesmy za granica, stara sie robic wszystko wlasciwie, pomyslal Vimes.
…stanal naprzeciw wilkolaka z zacisnietymi piesciami, w pozie wzietej prosto z rys. 1 „Szlachetnej sztuki walki na piesci” — pozie imponujacej az do chwili, kiedy przeciwnik kuflem lamie stojacemu nos.
Kiedy Wolfgang sie podnosil, Marchewa trafil go kilkoma ciosami, a mial uderzenie jak zelazna sztaba.
Wilkolak nie odniosl szkody, byl raczej zaskoczony. Zmienil ksztalt, oburacz pochwycil piesc przeciwnika i scisnal mocno. Potem, ku zgrozie Vimesa, bez widocznego wysilku zrobil krok naprzod, zmuszajac Marchewe do odstapienia.
— Niczego nawet nie probuj, Angua — rzucil z radosnym usmiechem. — Bo zlamie mu reke. A moze zlamie mu reke i tak? Wlasnie!
Nawet Vimes uslyszal trzask. Marchewa pobladl. Ktos trzymajacy czlowieka za zlamana reke ma nad nim pelna wladze. Kolejny idiota, myslal Vimes. Kiedy juz leza, nie pozwalaj im sie podniesc! Niech szlag trafi markiza de Fantaillera! Utrzymywanie porzadku za zgoda zainteresowanych to piekna teoria, ale najpierw trzeba rzucic przeciwnika na glebe.
— Aha! On ma jeszcze inne kosci! — Wolfgang pchnal Marchewe. Obejrzal sie na Angue. — Cofnijcie sie, cofnijcie! Bo zranie go jeszcze troche! Albo nie, zranie go jeszcze troche i tak.
I wtedy Marchewa kopnal go w brzuch.
Wolfgang runal na plecy, ale zmienil upadek w salto do tylu. Wyladowal lekko, skoczyl do zdumionego Marchewy i dwa razy uderzyl go piescia w piers. Ciosy brzmialy, jakby lopata uderzala w mokry cement. Wilkolak pochwycil padajacego Marchewe, jedna reka podniosl go nad glowa i cisnal na most, pod nogi Angui.
— Czlowiek cywilizowany! — zawolal. — Tu go masz, siostro! Vimes uslyszal obok, w dole, jakis odglos. To Gavin przygladal sie z uwaga, wydajac z krtani ciche, nerwowe dzwieki. Malenka czastka Vimesa, to male, twarde jak skala jadro cynizmu pomyslalo: Tym lepiej dla ciebie.
Nad Wolfgangiem unosila sie para. Blyszczal w swietle pochodni. Jasne wlosy na ramionach lsnily jak opadla aureola.
Angua ze zmartwiala twarza uklekla przy powalonym Marchewie. Vimes spodziewal sie wrzasku wscieklosci.
Uslyszal placz.
Obok zaskomlal Gavin. Wilk patrzyl, jak Angua probuje uniesc cialo Marchewy. Vimes zerknal na Wolfganga. Potem znow na Angue.
— Kto nastepny? — Wolf skakal tam i z powrotem po deskach. — Moze ty, Cywilizowany?
— Sam! — syknela Sybil. — Nie mozesz przeciez…
Vimes dobyl miecza. Wiedzial, ze teraz nie bedzie to mialo znaczenia. Wolf nie gral — nie uderzal i nie uciekal zaraz potem. Te rece zdolne sa przebic klatke piersiowa tak, ze piesc wyjdzie z drugiej strony.
Jakas smuga przemknela przy Vimesie na wysokosci ramienia… Gavin uderzyl Wolfganga w krtan i przewrocil. Przetoczyli sie po moscie; Wolfgang znow zmienil sie w wilka i paszcze zwarl z paszcza. Oderwali sie od siebie, okrazyli nawzajem i znow skoczyli do walki.
Jak we snie, Vimes uslyszal cichy glos:
— W domu nie wytrzymalfy nawet pieciu minut, gdyfy tak walczyl. Rozsmaruje tego fiedaka, jesli on tak walczy! Niech licho porwie przekletego markiza Fantaillera!
Gaspode siedzial wyprostowany, jego krotki ogon wibrowal.
— To glupek! Oto jak sie wygrywa walki psow!
Kiedy wilki toczyly sie po gruncie, a Wolfgang szarpal brzuch Gavina, Gaspode przyskoczyl, warczac i szczekajac, po czym rzucil sie mniej wiecej w kierunku zadu wilkolaka.
Zabrzmial pisk. Warkot Gaspode’a stal sie nieco przytlumiony. Wolfgang wybil sie pionowo w gore. Gavin skoczyl. Cala trojka razem spadla na gzyms mostu, rozrzucila na bok spekane kamienie, spleciona w warczaca kule zawisla przez moment na krawedzi, a potem runela w dol, w huczaca biel rzeki.
Wszystkie te wydarzenia, od chwili kiedy Tan tony przeszedl po moscie, trwaly sporo mniej niz minute.
Baronowa spogladala w glab wawozu. Nie spuszczajac z niej wzroku, Vimes zwrocil sie do Detrytusa.
— Na pewno jestescie odporni na wilkolaki, sierzancie?
— Wlasciwie to tak, sir. Zreszta naciagiem juz kusze.
— W takim razie pojdziecie do zamku i sprowadzicie tu miejscowego Igora — polecil spokojnie Vimes. — Gdyby ktos probowal was zatrzymac, zastrzelcie go. I kazdego, kto stanie blisko.
— Zrobi sie, sir.
— Nie ma nas w domu dla pana Rozsadka, sierzancie.
— Zem nie slyszal, zeby pukal, sir.
— No to ruszajcie. Sierzant Angua? Nie podniosla glowy.
— Sierzant Angua! Teraz podniosla.
— Jak pan moze byc taki… taki spokojny? — warknela. — On jest ranny!
— Wiem. Idz pogadac z tymi straznikami, ktorzy sie kreca przy drugim koncu mostu. Wygladaja na przestraszonych, a nie chcemy tu zadnych wypadkow. Beda nam potrzebni. Cudo, przykryj czyms Marphewe i tego chlopaka. Nic moga zmarznac.