— No… no bo… za dziesiec minut mamy wyruszyc na koronacje, sir. — Atak…
— Lady Sybil kazala mi pana znalezc. Bardzo stanowczym tonem. W tej wlasnie chwili w korytarzu rozlegl sie glos lady Sybil.
— Samie Vimes! Chodz tu natychmiast!
— O, takim, sir — dodala uprzejmie Cudo.
Vimes powlokl sie do sypialni. Sybil miala na sobie kolejna blekitna suknie, diadem i stanowczy wyraz twarzy.
— To takie eleganckie przyjecie? — zapytal niepewnie. — Pomyslalem, ze gdybym wlozyl czysta koszule…
— Twoj oficjalny galowy mundur czeka w garderobie — poinformowala twardo Sybil.
— Wczoraj mialem naprawde ciezki dzien…
— To bedzie koronacja, Samuelu Vimes! Nie jakies spotkanie w barze! Idz szybko i sie przebierz. Uwzgledniajac… i nie chce tego powtarzac dwa razy… helm z pioropuszem.
— Ale nie czerwone rajtuzy — rzucil blagalnie Vimes, wiedzac, ze to plonna nadzieja. — Prosze…
— Czerwone rajtuzy, Sam, sa oczywiste.
— Marszcza sie przy kolanach — zaprotestowal, choc byla to juz tylko skarga pokonanego.
— Zadzwonie po Igora, zeby ci pomogl.
— Wiele musi sie jeszcze zmienic, i to mocno, zebym nie potrafil sam wlozyc wlasnych rajtuzow. Dziekuje uprzejmie.
Vimes ubieral sie pospiesznie, nasluchujac… czegokolwiek. Moze jakiegos skrzypniecia w niewlasciwym miejscu.
Przynajmniej byl to mundur strazy, nawet jesli mial buty z klamrami. Nalezal do niego miecz. Kostium diukowski miecza nie przewidywal, co zawsze wydawalo sie Vimesowi zadziwiajaco glupie. Czlowiek zostaje diukiem za to, ze dobrze walczy, a potem nie daja mu niczego, czym moglby te walke prowadzic.
W sypialni brzeknelo szklo… i lady Sybil ze zdumieniem spojrzala na meza wpadajacego z uniesionym mieczem.
— Upadl mi korek z butelki perfum, Sam! Co sie z toba dzieje? Nawet Angua uwaza, ze Wolfgang jest pewnie wiele mil stad i w stanie, ktory nie pozwoli mu na sprawianie klopotow. Czemu jestes taki nerwowy?
Vimes odlozyl miecz i sprobowal sie troche uspokoic.
— Bo to typowy kumpel flaszki, kochanie. Znam takie typy. Normalny czlowiek, kiedy porzadnie oberwie, odczolguje sie na bok. A przynajmniej ma dosc rozsadku, zeby nie wstawac. Ale czasami trafiasz na takiego, ktory nie umie odpuscic. Slabeusze po sto dziesiec funtow, ktorzy usiluja z byka zalatwic Detrytusa. Zawzieci mali dranie z wagi koguciej, ktorzy rozbijaja butelke o bar i probuja atakowac pieciu straznikow jednoczesnie. Wiesz, o co mi chodzi? To idioci, ktorzy walcza dalej, chociaz juz dawno powinni przestac. Jedyny sposob, zeby ich powstrzymac, to ich wyeliminowac.
— Chyba znam ten typ, rzeczywiscie — przyznala lady Sybil z ironia, ktora Sam Vimes dostrzegl dopiero kilka dni pozniej.
Zdjela jakas nitke z jego plaszcza.
— On tu wroci… Czuje to w wodzie — wymamrotal.
— Sam? — Tak?
— Czy moglbys poswiecic mi kilka minut? Wolfgang to problem Angui, nie twoj. Naprawde chcialabym chwile spokojnie z toba porozmawiac, kiedy akurat nie gonisz za wilkolakami.
Powiedziala to tak, jakby chodzilo o drobna skaze charakteru, na przyklad sklonnosc zostawiania butow w miejscu, gdzie ktos moze sie o nie potknac.
— Wiesz, to one mnie gonily — zauwazyl.
— Ale stale jacys ludzie bywaja mordowani albo ciebie probuja zamordowac…
— Nie prosze ich o to, kochanie.
— Sam, bede miala dziecko.
Vimes mial glowe pelna wilkolakow, a jego obwody mezowskie wlaczyly sie automatycznie, gotowe odpowiedziec: „Oczywiscie, moja droga” albo „Wybierz kolor, jaki ci odpowiada”, albo „Sprowadze kogos, kto to naprawi”. Na szczescie mozg posiadal wlasny instynkt samozachowawczy, a ze nie chcial znalezc sie w czaszce rozbitej nocna lampka, wypisal slowa Sybil bialymi, ognistymi literami po wewnetrznej stronie oczu. A potem sie schowal. Dzieki temu odpowiedzia bylo slabe:
— Co? Jak?
— W zwykly sposob, mam nadzieje. Vimes usiadl ciezko na lozku.
— Ale… nie w tej chwili?
— Bardzo bym sie zdziwila. Ale pani Content twierdzi, ze nie ma watpliwosci, a jest akuszerka od piecdziesieciu lat.
— Aha… — Jeszcze kilka funkcji mozgowych pojawilo sie z powrotem. — Dobrze. To… dobrze.
— Pewnie trzeba troche czasu, zeby to do ciebie dotarlo.
— Tak. — Rozjarzyl sie kolejny neuron. — Ale… wszystko bedzie dobrze, prawda?
— O co ci chodzi?
— No, nie jestes juz… nie jestes taka… jak…
— Sam, moja rodzina byla hodowana dla hodowli. To taka arystokratyczna tradycja. Oczywiscie, ze wszystko bedzie dobrze.
— Aha. Swietnie… Vimes siedzial i patrzyl w pustke. Mial wrazenie, ze glowa stala sie ogromnym morzem, ktore wlasnie rozstapilo sie przed prorokiem. Tam, gdzie powinna wystepowac jakas aktywnosc, pozostal tylko nagi piasek i z rzadka trzepoczaca ryba. Ale potezne i strome fale wznosily sie po obu stronach, a juz za chwile runa w dol i powodz zaleje miasta oddalone nawet o setki mil. Znowu brzeknelo szklo. Na dole.
— Pewnie Igor cos upuscil — powiedziala Sybil, widzac jego mine. — To wszystko. Moze przewrocil kieliszek…
Rozlegl sie warkot, a potem krzyk, gwaltownie urwany. Vimes poderwal sie na nogi.
— Zarygluj za mna drzwi i przysun do nich lozko! — zawolal. W progu zatrzymal sie na moment. — Tylko sie za bardzo nie wysilaj! — dodal i pobiegl schodami w dol.
Wolfgang szedl ostroznie przez hol.
Tym razem wygladal inaczej. Wilcze uszy sterczaly z glowy, ktora wciaz zachowala ludzki ksztalt. Wlosy porastaly ja niczym grzywa. Kepki siersci sterczaly na skorze, w wiekszosci poplamione krwia. Reszta… reszta nie mogla sie zdecydowac, czym wlasciwie jest. Jedna z rak usilowala stac sie lapa.
Vimes siegnal po miecz i przypomnial sobie, ze zostawil go na lozku. Przeszukal kieszenie. Wiedzial, ze ta druga rzecz powinna tam byc, pamietal, ze bral ja ze stolika…
Place objely odznake strazy. Wysunal ja przed siebie.
— Stac! W imieniu prawa!
Wolfgang obejrzal sie. Jedno oko blysnelo mu zolto.
— Witaj, Cywilizowany — warknal. — Czekasz na mnie, co? Skrecil w korytarz prowadzacy do pokoju, gdzie lezal Marchewa. Vimes pobiegl za nim, zobaczyl, jak palce ze szponami zaciskaja sie na drzwiach i wyrywaja je z futryny.
Marchewa siegal po miecz…
A potem Wolfgang polecial do tylu, uderzony calym ciezarem Angui. Wyladowali w holu — wirujaca kula siersci, pazurow i zebow.
Kiedy wilkolak walczy z wilkolakiem, oba ksztalty maja pewne zalety. Toczy sie nieustajaca walka, by zyskac pozycje, w ktorej rece pokonuja pazury. A cialo ma wlasne reakcje, co jest atrybutem niebezpiecznym, jesli pozostawionym bez kontroli. Koci instynkt kaze skakac na wszystko, co sie rusza, a to nierozsadne, gdy tym, co sie rusza, jest plonacy lont. Umysl walczy z wlasnym cialem o kontrole i z tym drugim o przetrwanie. Jesli zmieszac to wszystko razem, odglosy sugeruja, ze to cztery stworzenia bija sie, splatane w wirujaca kule wscieklosci. I ze kazde z nich sprowadzilo paru kolegow. A zaden nie jest podobny do innych.
Jakis cien sprawil, ze Vimes odwrocil sie blyskawicznie. Detrytus w blyszczacym pancerzu mierzyl nad balustrada z piecmakera.
— Sierzancie! Nie! Traficie tez Angue!
— Zaden klopot, sir — uspokoil go troll. — To ich nie zabije, wiec musimy tylko, znaczy, wybrac te kawalki,