co sa Wolfgangiem, a potem przywalic mu po lbie, kiedy juz zbierze sie do kupy…

— Jesli strzelicie tutaj, to jego kawalki zmieszaja sie z naszymi kawalkami, a nie beda to duze kawalki! Odlozcie natychmiast te machine!

Wolfgang nie potrafil zapanowac nad swoja forma, Vimes widzial to wyraznie. Nie umial stac sie w pelni wilkiem ani w pelni czlowiekiem. Angua wykorzystywala to. Uchylala sie, omijala… gryzla.

Ale nawet jesli zdola go powstrzymac, nie zdola wyeliminowac.

— Panie Vimes! — Cudo machala goraczkowo z korytarza prowadzacego do kuchni.

— Powinien pan zejsc tu natychmiast!

Byla blada. Vimes szturchnal Detrytusa.

— Jak tylko sie rozdziela, zlap go. Tylko tyle, dobrze? Sprobuj go utrzymac!

Na podlodze w kuchni, wsrod odlamkow szkla, lezal Igor. Wolfgang musial na nim wyladowac i wyladowal swoja niegasnaca wscieklosc na miekkim celu. Polatany mezczyzna krwawil obficie; lezal jak lalka cisnieta mocno o sciane.

— Jafnie panie… — wyjeczal.

— Mozesz mu jakos pomoc, Cudo?

— Nie wiedzialabym, od czego zaczac, sir!

— Jafnie panie, mufif pamietac, dobrze? — szepnal Igor. — No tak… Co?

— Mufif ulozyc mnie w lodowni na dole i zawiadomic Igora. Rozumief, panie?

— Ktorego Igora? — spytal zrozpaczony Vimes.

— Fyftko jedno! — Igor chwycil go za rekaw. — Moje ferce foje przezylo, ale watroba jeft fiezutka. Tak mu powief. W mozgu nic, czego by nie naprawila porzadna blyfkawica. Igor moze wziac moja prawa reke, klient juz na nia czeka. Jelita poftuza jefcze przez dlugie lata. Lewe oko niewiele jeft warte, ale jakiemus biedakowi moze fie jefcze przydac. Prawe kolano mam prawie nowe. Powiedz mu, jafnie panie, ze ftary pan Prodzky z nafej ulicy doceni moj ftaw biodrowy. Zapamietaf, panie?

— Tak, chyba tak.

— I nie zapomnij: jak fobie pofcielef, tak fie wyfpif… Glowa Igorowi opadla.

— Nie zyje, sir — stwierdzila Cudo.

Ale juz wkrotce stanie na nogi… na czyjes nogi, pomyslal Vimes. Nie powiedzial tego glosno — Cudo miala miekkie serce. Zapytal tylko:

— Mozesz go przeniesc do lodowni? Sadzac po odglosach, Angua wygrywa.

Pobiegl z powrotem do holu, juz calkiem zdemolowanego. Angua zdolala chwycic Wolfganga za glowe i z rozpedu uderzyla nia o drewniana kolumne. Zachwial sie, a wtedy kopnieciem podciela mu nogi.

Ja ja tego nauczylem, pomyslal Vimes, kiedy Wolfgang przewrocil sie ciezko. Niektore te brudne chwyty… to walka w stylu Ankh-Morpork.

Ale Wolfgang poderwal sie znowu, odbil sie od podlogi jak gumowa kula. Saltem przeskoczyl siostrze nad glowa. Wyladowal przed frontowymi drzwiami, mocnym ciosem wylamal zamek i wybiegl na ulice.

I… bylo po wszystkim. Hol pelen odlamkow, platki sniegu wpadajace do wnetrza i Angua szlochajaca na podlodze.

Podniosl ja. Krwawila z kilkunastu ran. Sam Vimes — nieprzyzwyczajony ostatnio do ogladania nagich mlodych kobiet z bliska — uznal, ze tylko taka diagnoze moze postawic bez naruszania zasad przyzwoitosci.

— Juz dobrze, juz go nie ma — powiedzial, poniewaz musial cos powiedziec.

— Nie jest dobrze! Przyczai sie na jakis czas, a potem wroci! Znam go! Niewazne, dokad odjedziemy! Widzial go pan! Wytropi nas, doscignie, a potem zabije Marchewe!

— Dlaczego?

— Bo Marchewa jest moj!

Sybil zeszla po schodach, niosac kusze Vimesa.

— Och, moje biedactwo — powiedziala. — Chodz, znajdziemy ci cos do okrycia. Sam, czy nic nie mozesz zrobic?

Vimes spojrzal na nia. Wyraz jej twarzy sugerowal niezachwiane przekonanie, ze on oczywiscie moze.

Godzine temu jadl sniadanie. Dziesiec minut temu wkladal ten idiotyczny mundur. W prawdziwym pokoju, rozmawiajac z zona. I to byl prawdziwy swiat z prawdziwa przyszloscia. I nagle powrocil mrok z plamami czerwonej wscieklosci.

I jesli podda sie tej wscieklosci — przegra. To bestia krzyczala w jego wnetrzu, a Wolfgang jest lepsza bestia. Vimes wiedzial, ze nie ma takich zdolnosci, brakuje mu tej bezmyslnej, tepej pasji. Wczesniej czy pozniej mozg zacznie dzialac i go zabije.

A moze, odezwal sie mozg, zaczniesz od tego, ze sprobujesz mnie uzyc…

— Ta-ak… — powiedzial. — Tak, chyba rzeczywiscie moge cos zrobic. Ogien i srebro, myslal. Coz, w Uberwaldzie srebro jest trudno dostepne.

— Chce pan, zebym tez poszedl? — zapytal Detrytus, ktory umial odczytywac sygnaly.

— Nie. Mysle… Mysle, ze chce dokonac aresztowania. Nie zamierzam rozpoczynac wojny. Zreszta powinienes tu czekac, na wypadek gdyby wrocil. Ale mozesz mi pozyczyc scyzoryk.

W jednej z rozbitych skrzyn znalazl przescieradlo i oderwal dlugi pas materialu. Potem wzial od zony kusze.

— Widzisz, teraz popelnil zbrodnie w Ankh-Morpork — powiedzial. — A to znaczy, ze jest moj.

— Sam, nie jestesmy…

— Wszyscy mi wciaz powtarzali, ze nie jestesmy w Ankh-Morpork, az w to uwierzylem. Ale ta ambasada to jest Ankh-Morpork, a w tej chwili… — mocniej chwycil kusze — …ja tu jestem prawem.

— Sam?

— Tak, moja droga?

— Znam to spojrzenie. Nie zran nikogo innego, dobrze?

— Nie martw sie, kochanie. Bede bardzo cywilizowany.

* * *

Na ulicy przed ambasada grupka krasnoludow otaczala jednego, ktory lezal na sniegu w kaluzy krwi.

— Dokad? — zapytal Vimes, a jesli nie zrozumialy slowa, to zrozumialy pytanie. Kilka z nich wyciagnelo rece, wskazujac kierunek.

Idac, Vimes chwycil kusze pod pache i zapalil cienkie cygaro.

To rozumial. Nigdy nie czul sie dobrze w polityce, gdzie dobro i zlo byly tylko, jak sie zdawalo, dwoma roznymi spojrzeniami na te sama sprawe, a przynajmniej tak je opisywali ludzie stojacy po stronie, ktora Vimes uznawal za „zla”.

Wszystko bylo zbyt skomplikowane, a jesli pojawialy sie komplikacje, to znaczylo, ze ktos probowal go nabrac. Ale na ulicy, w poscigu, wszystko stawalo sie jasne. Pod koniec poscigu tylko jeden z uczestnikow bedzie stal na nogach i trzeba sie skupic, by zadbac, zeby to byl on.

Na rogu ulicy lezal przewrocony woz, a woznica kleczal obok konia, ktoremu cos rozprulo brzuch.

— Dokad?

Woznica wyciagnal reke.

Kolejna ulica byla szersza, bardziej ruchliwa, a kilka eleganckich powozow sunelo wolno przez tlum. Oczywiscie… koronacja.

Ale koronacja nalezala do swiata diuka Ankh, a w tej chwili go tu nie bylo. Byl tylko Sam Vimes, ktory niespecjalnie lubil koronacje.

Przed nim rozlegly sie krzyki i strumien ludzi poplynal nagle z przeciwka, az Vimes mial wrazenie, ze sunie pod prad, jak losos.

Ulica dochodzila do sporego placu. Ludzie biegli teraz, co upewnialo go, ze nadal dazy we wlasciwym kierunku. Bylo calkiem jasne, ze znajdzie Wolfganga tam, gdzie nikt inny nie chce przebywac.

Zauwazyl szybszy ruch z boku — wyprzedzil go oddzial miejskich straznikow. Zatrzymali sie. Jeden zawrocil. To byl Tantony.

Zmierzyl Vimesa wzrokiem od stop do glow.

— To panu powinienem podziekowac za wczorajsza noc? — zapytal.

Вы читаете Piaty elefant
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×