Mial na twarzy swieze blizny, ale juz sie goily. Musimy miec Igora, przypomnial sobie Vimes.
— Tak — odpowiedzial. — Za te dobre fragmenty i te zle.
— I widzi pan, co sie dzieje, kiedy sprzeciwi sie pan wilkolakowi? — Vimes otworzyl juz usta, by powiedziec: „Co ma pan na sobie, kapitanie, mundur czy kostium na bal maskowy?”, ale zdazyl sie powstrzymac.
— Nie. To sie dzieje, kiedy ktos jest glupi i sprzeciwia sie wilkolakowi bez wsparcia i odpowiedniej sily ognia — odparl. — Przykro mi, ale wszyscy musimy opanowac te lekcje. Prawosc to bardzo slaby pancerz.
Tantony poczerwienial.
— Co pan zamierza tu robic? — zapytal.
— Nasz kudlaty przyjaciel wlasnie zamordowal kogos w ambasadzie, ktora jest…
— Tak, tak. Terytorium Ankh-Morpork. Ale nie to miejsce. Tutaj ja jestem straznikiem!
— Prowadze poscig, kapitanie. Aha, widze, ze zna pan ten termin. — Ja… ja… On nie ma tu zastosowania!
— Naprawde? Kazdy glina zna zasady, jakimi rzadzi sie poscig. Prowadzac poscig za podejrzanym, mozna przekroczyc oficjalne granice swojego terenu. Oczywiscie, kiedy juz sie go zlapie, nastapi pewnie troche prawniczej paplaniny, ale mozemy to sobie zostawic na pozniej.
— Zamierzam aresztowac go za przestepstwa, jakie dzisiaj popelnil!
— Jest pan za mlody, zeby ginac. Poza tym ja pierwszy go zobaczylem. Moze zrobimy tak… Kiedy juz mnie zabije, moze pan sprobowac. To uczciwa propozycja. — Spojrzal Tantony’emu w oczy. — A teraz prosze zejsc mi z drogi.
— Wie pan, ze moge pana aresztowac.
— Prawdopodobnie, ale az do tej chwili mialem pana za czlowieka inteligentnego.
Tantony skinal glowa, dowodzac, ze Vimes mial racje.
— Dobrze. Jak mozemy pomoc?
— Nie wchodzac mi w droge. Aha… I zeskrobujac z bruku moje resztki, jesli sie nie uda.
Czul na karku jego spojrzenie, kiedy znow ruszyl przed siebie.
Posrodku placu stal pomnik. Przedstawial Piatego Elefanta. Jakis dawny artysta probowal uchwycic w brazie i kamieniu chwile, kiedy to alegoryczne zwierze runelo z nieba, obdarowujac kraine jej nieprawdopodobnym bogactwem mineralow. Wokol staly wyidealizowane i nieco przyciezkie postacie krasnoludow i ludzi, trzymajace mloty i miecze oraz przyjmujace szlachetne pozy; mialy zapewne przedstawiac Prawde, Pracowitosc, Sprawiedliwosc i Tluste Placki, ktore Smazyla Mama; jak podejrzewal Vimes, choc teraz naprawde poczul, ze jest daleko od domu — w kraju, gdzie najwyrazniej nikt nie wypisywal graffiti na pomnikach.
Na bruku lezal mezczyzna, a obok kleczala kobieta. Spojrzala na Vimesa przez lzy i powiedziala cos po uberwaldzku. Mogl tylko kiwnac glowa.
Wolfgang zeskoczyl ze szczytu pomnika Zlej Rzezby i wyladowal kilka sazni przed nim.
— Pan Cywilizowany! Masz ochote na jeszcze jedna gre?
— Widzisz te odznake, ktora trzymam? — zapytal Vimes. — Jest malutka!
— Ale widzisz ja?
— Tak, widze twoja malutka odznake!
Wolfgang zaczal przesuwac sie w bok. Rece zwisaly mu luzno po bokach.
— I jestem uzbrojony. Slyszales, jak mowie, ze jestem uzbrojony?
— W te smieszna kusze?
— Ale slyszales, jak mowie, ze jestem uzbrojony, tak? — powtorzyl glosno Vimes.
Odwracal sie, by stac twarza do wilkolaka. Kilka razy zaciagnal sie cygarem, zeby rozgrzac grudke zaru na koncu.
— Tak! Czy to nazywasz cywilizacja? Vimes wyszczerzyl zeby.
— Owszem. Tak wlasnie to zalatwiamy.
— Moj sposob jest lepszy!
— Aresztuje cie — oznajmil Vimes. — Podejdz i nie stawiaj oporu, a zwiazemy cie nalezycie i przekazemy temu, co tu uchodzi za wymiar sprawiedliwosci. Zdaje sobie sprawe, ze to moze byc trudne.
— Ha! To ankhmorporskie poczucie humoru!
— Tak, lada chwila spadna mi spodnie. Czyli stawiasz opor przy probie aresztowania?
— Po co glupio pytac? — Wolfgang niemal tanczyl.
— Stawiasz opor przy probie aresztowania?
— Tak, o tak! Niezly zart!
— Patrz, jak sie smieje.
Vimes odrzucil na bok kusze i wyrwal spod plaszcza rure. Byla zrobiona z tektury, a z jednego konca wystawal czerwony stozek.
— Glupi, bzdurny fajerwerk! — krzyknal Wolfgang i ruszyl do ataku.
— Mozliwe — przyznal Vimes.
Nie probowal nawet celowac. Te zabawki nie byly projektowane dla precyzji czy szybkosci. Po prostu wyjal z ust cygaro i — kiedy Wolf biegl ku niemu — wcisnal je w otwor lontu.
Tekturowa rura szarpnela, gdy wybuchl ladunek zapalnika, a glowica wyfrunela powoli, leniwie wlokac za soba spirale dymu. Wygladala na najglupsza bron od czasow wloczni z toffi.
Wolf tanczyl pod nia tam i z powrotem, smiejac sie, a kiedy przelatywala kilka stop nad jego glowa, wyskoczyl zwinnie i chwycil ja w usta.
Wtedy wybuchla.
Flary mialy byc widziane z odleglosci dwudziestu mil. Vimes zobaczyl blysk nawet przez mocno zacisniete powieki.
Kiedy cialo przestalo sie toczyc, Vimes rozejrzal sie po placu. Ludzie obserwowali go z powozow. Tlum milczal.
Wiele rzeczy moglby teraz powiedziec. „Sukinsyn!” byloby calkiem niezle. Albo „Witamy w cywilizacji”. Albo „Z tego sie posmiej”. Albo „Aport”.
Ale gdyby cos takiego powiedzial, mialby swiadomosc, ze to, co zrobil, bylo morderstwem.
Odwrocil sie i rzucil przez ramie pusta rure.
— Do demona z tym wszystkim — mruknal.
W takich chwilach abstynencja doskwiera naprawde. Tantony tylko patrzyl.
— Nie mow ani slowa, ktore byloby nie na miejscu — rzucil Vimes, nie zwalniajac kroku. — Po prostu nie.
— Myslalem, ze te flary wystrzeliwuja bardzo szybko…
— Przycialem ladunek. — Vimes podrzucil scyzoryk Detrytusa. — Nie chcialem nikogo zranic.
— Slyszalem, jak go pan ostrzega, ze jest pan uzbrojony. Slyszalem, jak dwukrotnie sprzeciwil sie aresztowaniu. Slyszalem wszystko. Slyszalem wszystko, co chcial pan, zebym uslyszal.
— Tak.
— Oczywiscie mogl nie znac tego prawa.
— Naprawde? A ja na przyklad nie wiedzialem, ze w tej okolicy mozna legalnie scigac jakiegos biedaka po lesie i okaleczyc go na smierc. I wie pan co? Nikogo to nie powstrzymalo. — Vimes pokrecil glowa. — I prosze nie patrzec na mnie tym zbolalym wzrokiem. Tak… teraz moze pan powiedziec, ze postapilem nieslusznie, moze pan powiedziec, ze powinienem zalatwic to inaczej. Latwo sie tak mowi po fakcie. Moze nawet sam to powiem. — W ciemnosciach kazdej nocy, dodal w myslach, kiedy obudze sie, widzac te oblakane oczy. — Lecz chcial go pan powstrzymac tak samo jak ja. O tak, chcial pan. Ale pan nie mogl, bo nie mial pan srodkow, a ja to zrobilem, poniewaz moglem. Pan natomiast zyskal luksus osadzania mnie, gdyz wciaz pan zyje. Tak to wyglada w najwiekszym skrocie. Mial pan szczescie, co?
Vimes wokol siebie slyszal szepty. Tlum sie przed nim rozstepowal.
— Z drugiej strony — rzekl Tantony zamyslony, jakby nie slyszal tego, co Vimes przed chwila powiedzial — wystrzelil pan te flare tylko jako ostrzezenie…
— Co?
— Nie mogl pan wiedziec, ze odruchowo sprobuje chwycic… ladunek wybuchowy — mowil Tantony, a Vimes mial wrazenie, ze probuje role. — Te… psie odruchy wilkolaka raczej nie sa znane ludziom pochodzacym z