— On wroci — ostrzegla Angua.
— Nie.
— Zabil go pan?
— Nie. Powstrzymalem. Widze, ze juz pan wstal, kapitanie. Marchewa podniosl sie niezgrabnie i zasalutowal.
— Przykro mi, ze nie na wiele sie przydalem, sir.
— Wybral pan zly moment na uczciwa walke. Czy ma pan dosc sil, zeby isc z nami?
— Ehm… Chcielibysmy z Angua tu zostac, jesli to panu nie przeszkadza, sir. Mamy sporo do omowienia. I no… do zrobienia.
Vimes po raz pierwszy w zyciu uczestniczyl w koronacji. Spodziewal sie, ze bedzie bardziej… niezwykla, pelna jakiegos splendoru.
Tymczasem okazala sie nudna. Ale przynajmniej byla to wielka nuda, nuda destylowana i kultywowana przez tysiace lat, az uzyskala imponujacy polysk, jak to sie zdarza nawet z brudem, jesli dostatecznie dlugo sie go poleruje. Byla to nuda przekuta w ksztalt i forme ceremonii.
Zaplanowano ja w czasie tak, by przetestowac wytrzymalosc przecietnego pecherza.
Pewna liczba krasnoludow odczytywala fragmenty starozytnych zwojow. Bylo tam cos, co brzmialo jak urywki Sagi Koboldianskiej, i Vimes przerazil sie przez chwile, ze czeka ich kolejna opera, ale zakonczyly sie zaledwie po godzinie. Znowu nastapily glosne czytania, ale juz przez inne krasnoludy. W pewnym momencie krol, ktory stal samotnie w kregu plonacych swiec, otrzymal skorzana sakwe, maly topor gorniczy i rubin. Vimes nie zrozumial znaczenia zadnego z tych przedmiotow, ale sadzac po reakcjach widzow, kazdy z nich mial ogromne i glebokie znaczenie dla tysiecy, ktore staly wokol. Tysiecy? Nie, musialy sie tu zebrac dziesiatki tysiecy, uznal. Cala mise jaskini wypelnialy kolejne rzedy krasnoludow. Moze i sto tysiecy…
…a on mial miejsce w pierwszym rzedzie. Nikt nic nic mowil. Cala ich czworka zostala po prostu doprowadzona tutaj i pozostawiona, choc ciche pomruki sugerowaly, ze Detrytus zwraca pewna uwage. Wokol nich staly dostojne, dlugobrode i bogato odziane krasnoludy.
Ktos tu ma sie czegos nauczyc, pomyslal Vimes. Zastanawial sie, dla kogo przeznaczona jest ta lekcja.
Wreszcie wniesiono Kajzerke, mala i szorstka, a jednak trzymana przez dwadziescia cztery krasnoludy na wielkiej platformie. Z najwyzszym szacunkiem ulozyly ja potem na stolku.
Wyczul zmiane atmosfery w wielkiej grocie i raz jeszcze pomyslal: nie ma tu zadnej magii, biedni frajerzy, nie ma historii. Postawilbym wlasne pobory na to, ze forme do tego kamienia zrobili z gumy pochodzacej z kadzi, ktorej poprzednio uzywali do produkcji Niezawodnych Towarzyszy Sonky’ego. I to jest ta wasza swieta relikwia…
Odczytano kolejne teksty, tym razem o wiele krotsze.
W koncu krasnoludy, ktore uczestniczyly w tych nieskonczonych, otepiajacych godzinach ceremonii, wycofaly sie z centrum groty, pozostawiajac jedynie krola. Wydawal sie maly i samotny jak Kajzerka.
Rozejrzal sie dookola i choc bylo niemozliwe, by wsrod okrytych mrokiem tysiecy zauwazyl Vimesa, zdawalo sie, ze wzrok na ulamek sekundy zatrzymal na delegacji Ankh-Morpork.
Usiadl.
Rozleglo sie westchnienie. Narastalo coraz glosniejsze — huragan stworzony z oddechu narodu. Odbijal sie echami od skal, az zagluszyl wszelkie inne dzwieki.
Vimes spodziewal sie niemal, ze Kajzerka eksploduje, rozkru-szy sie albo rozzarzy do czerwonosci. Ale to glupie, tlumaczyla kurczaca sie czesc jego umyslu. To przeciez kopia, nonsens, cos wykonanego w Ankh-Morpork dla pieniedzy, cos, co kosztowalo juz zycie. Nie byla, nie mogla byc prawdziwa…
Ale wsrod huku westchnien wiedzial, ze dla wszystkich, ktorzy potrzebowali wiary, i dzieki wierze tak mocnej, ze prawda stawala sie czyms innym niz fakt, na teraz, na wczoraj i na jutro jest to jednoczesnie rzecz i cala rzecz.
Kiedy dotarli do lasu pod wodospadem, Angua zauwazyla, ze Marchewa chodzj juz lepiej, a szpadel na ramieniu nie jest dla niego zadnym ciezarem. Wokol na sniegu widzieli slady wilkow.
— Nie mogly zostac — powiedziala, gdy szli miedzy drzewami. — Mocno to odczuly, kiedy zginal, ale… wilki patrza w przyszlosc. Nie staraja sie pamietac.
— Maja szczescie — stwierdzil Marchewa.
— Sa realistami. Po prostu przyszlosc zawiera dla nich nastepny posilek i nastepne zagrozenie. Reka juz cie nie boli?
— Jest jak nowa.
Odnalezli lezaca przy samym brzegu zamarzajaca mase futra. Marchewa wyciagnal cialo z wody, troche wyzej odgarnal z ziemi snieg i zaczal kopac.
Po chwili zdjal koszule. Since juz znikaly.
Angua usiadla i zapatrzyla sie w wode, sluchajac gluchych uderzen lopaty i czasem stekniecia, kiedy Marchewa trafial w korzen. Potem uslyszala cichy szelest czegos ciagnietego po sniegu, chwile ciszy i loskot kamieni i piasku wsypywanych do wykopu.
— Chcesz powiedziec kilka slow? — spytal Marchewa.
— Wczoraj w nocy slyszales wycie. Tak to robia wilki. — Wciaz spogladala ponad woda. — Nie ma innych slow.
— No to moze chwila ciszy… Odwrocila sie gniewnie.
— Zapomniales, co sie dzialo w nocy? Nie myslales, czym moge sie stac? Nie martwisz sie o przyszlosc?
— Nie.
— Dlaczego nie, do demona?
— Jeszcze sie nie wydarzyla. Pojdziemy? Niedlugo zrobi sie ciemno.
— A jutro?
— Chcialbym, zebys wrocila do Ankh-Morpork.
— Po co? Nic mnie tam nie ciagnie. Marchewa uklepal ziemie na grobie.
— A czy zostalo cos, co cie tu trzyma? — zapytal. — Poza tym ja…
Nie probuj nawet wymawiac tych slow, pomyslala. Nie w takiej chwili.
I wtedy oboje zauwazyli wilki. Skradaly sie miedzy drzewami — ciemniejsze cienie wsrod wieczornego zmierzchu.
— Poluja. — Angua chwycila Marchewe za ramie.
— Nie przejmuj sie. Nie zaatakuja czlowieka bez powodu.
— Marchewa… — Tak?
Wilki sie zblizaly.
— Nie jestem czlowiekiem!
— Ale wczoraj w nocy…
— To co innego. Pamietaly Gavina. Teraz jestem dla nich tylko wilkolakiem…
Wilki podchodzily coraz blizej. Siersc jezyla im sie na karkach. Warczaly. Poruszaly sie troche bokiem, jak ci, u ktorych nienawisc wlasnie zdolala przezwyciezyc strach. Lada moment ta rownowaga u ktoregos przechyli sie calkowicie w jedna strone i wtedy bedzie juz po wszystkim.
Nastapil skok… i to Marchewa skoczyl. Chwycil prowadzacego wilka za kark i ogon, i trzymal mocno, gdy zwierze szarpalo sie i klapalo paszcza. Goraczkowe proby wyrwania sie doprowadzily tylko do tego, ze wilk biegal w kolko dookola Marchewy; pozostale cofaly sie przed ta smuga szarosci. Potem, kiedy sie potknal, Marchewa ugryzl go w kark. Wilk zaskowyczal.
Marchewa puscil go i wstal. Popatrzyl na krag wilkow. Cofaly sie przed jego spojrzeniem.
— Hmmm? — powiedzial.
Wilk na ziemi zaskomlal i wstal chwiejnie.