byli zywi.
— Racja. Ale tego i tak by przeciez powiesili — zauwazyl Nobby, usilujac stanac prosto. — A tutaj zalatwili egzekucje… bardziej demokratycznie. Poza tym to spora oszczednosc na sznurze, nie mowiac juz o zuzyciu zamkow i kluczy.
Detrytus poskrobal sie po glowie.
— Czy nie powinno byc sladow krwi?
Nobby spojrzal na niego spode lba.
— Nie mogl uciec — przypomnial. — Wiec nie zadawaj takich pytan.
— Tylko ze jak sie czlowieka odpowiednio mocno walnie, to cieknie i plami wszystko dookola.
Nobby westchnal. Takich to ludzi przyjmuja ostatnio do strazy… Musza we wszystkim szukac tajemnicy. Z dawnymi kumplami i przy dawnej nieoficjalnej polityce niezaangazowania rzuciliby ludziom szczere „Dobra robota, chlopcy” i wczesniej skonczyli prace. Ale teraz stary Vimes awansowal na komendanta i zatrudnial ludzi, ktorzy bez przerwy zadawali pytania. Udzielilo sie to nawet Detrytusowi, ktory przez inne trolle uwazany byl za ciemnego jak martwy swietlik.
Detrytus schylil sie i podniosl opaske na oko.
— No to co myslisz? — zapytal z wyzszoscia Nobby. — Zmienil sie w nietoperza i odlecial?
— Ha! Tak nie mysle, bo to jest niepijne… niespalne… niespojne ze pol… wspolczesnymi metodami policyjnymi — odparl Detrytus.
— A ja mysle — rzekl Nobby — ze jesli wykluczy sie to, co niemozliwe, to, co pozostanie, chocby bylo malo prawdopodobne, nie jest warte lazenia po ulicy w zimna noc i kombinowania, kiedy przeciez mozna przez ten czas wlac w siebie solidnego drinka. Chodz. Chce sprobowac nogi tego slonia, co mnie ugryzl.
— To byla ironia?
— To byla metafora.
Detrytus, nie mogac ulozyc tego, co technicznie nalezaloby nazwac myslami, tracil stopa kawalek podartego ubrania.
Cos otarlo mu sie o noge. To byl kot — wystrzepione uszy, jedno zdrowe oko, pyszczek jak porosnieta sierscia piesc.
— Dobry wieczor, kotku — powiedzial troll.
Kot przeciagnal sie i wyszczerzyl zeby.
— Spadauuj, glinoouu.
Detrytus zamrugal niepewnie. Nie istnieja trollowe koty, wiec on sam nigdy nie widzial kota, dopoki nie przybyl do Ankh-Morpork i nie odkryl, ze sa bardzo trudne w jedzeniu. Nigdy tez nie slyszal, zeby mowily. Z drugiej strony swiadom byl swojej reputacji najglupszej osoby w miescie; nie chcial wyrazac zdziwienia gadajacym kotem, by sie nie okazalo, ze koty mowia przez caly czas, o czym wiedza wszyscy oprocz niego.
W rynsztoku, kilka stop dalej, lezalo cos bialego. Podniosl to ostroznie. Wygladalo jak maska, jaka nosil Upior.
Byl to prawdopodobnie Slad.
— Hej, Nobby! — Detrytus zamachal tym czyms.
— Dziekuje. — Cos nadlecialo nagle, wyrwalo maske z trollowej dloni i odfrunelo w noc.
Kapral Nobbs obejrzal sie.
— Tak?
— Eee… Jak duze sa ptaki? Normalnie.
— U licha, nie wiem. Niektore male, niektore wielkie. A bo co?
Detrytus possal palec.
— Nic takiego — odparl. — Jest zem za madry, zeby sie dziwic calkiem normalnym rzeczom.
Cos mlasnelo pod stopa.
— Mokro tutaj, Walterze — zauwazyla niania Ogg.
Powietrze bylo ciezkie i stechle. Zdawalo sie, ze wyciska swiatlo z pochodni. Plomien mial ciemna obwodke.
— Juz niedaleko, pani Ogg.
W ciemnosci zadzwonily klucze, zgrzytnely zawiasy.
— Znalazlem to. Tajemna grota Upiora!
— Tajemna grota, tak?
— Musi pani zamknac oczy! Musi pani zamknac oczy! — powtarzal z naciskiem Walter.
Niania posluchala, ale choc troche jej bylo wstyd, wciaz mocno sciskala pochodnie — na wszelki wypadek.
— A sam Upior tam jest? — zapytala.
— Nie!
Zagrzechotaly zapalki, zaszuraly kroki, a potem…
— Moze juz pani otworzyc!
Niania posluchala.
Kolory i swiatla rozmyly sie na chwile, potem wyostrzyly, najpierw w oczach, a po chwili rowniez w mozgu.
— Ojej… — szepnela. — A niech mnie…
Byly tu swiece — te duze i plaskie, uzywane do oswietlania sceny; plywaly w plytkich misach. Dawaly lagodny blask, ktory falowal na scianach niczym dusza wody.
Polyskiwal na dziobie wielkiego labedzia. Lsnil w oku rozpadajacego sie smoka.
Niania Ogg obracala sie powoli. Nie byla znawczynia opery, ale czarownice szybko przyswajaja informacje… Tam lezal skrzydlaty helm noszony przez Hildabrune w „Pierscieniu Nibelungingungow”, tutaj slup malowany w pasy z „Cyrulika pseudopolijskiego”, tam pantomimiczny kon z zabawna klapa z „Magicznego piccolo”, tu znowu…
…tu byla cala opera zwalona w stosy. Kiedy juz wzrok objal wszystko, zaczynal dostrzegac luszczaca sie farbe, pokruszony gips i ogolna atmosfere powolnego plesnienia. Zniszczone rekwizyty i wytarte kostiumy zostaly tu wyrzucone, bo nikt ich nie chcial trzymac nigdzie indziej.
Ktos jednak chcial je miec wlasnie tutaj. Kiedy wzrok zarejestrowal juz rozpad, zauwazal niewielkie laty niedawnych napraw, plamy swiezej farby.
Na niewielkiej powierzchni w srodku, ktorej nie zajmowaly, stalo cos podobnego do biurka. Po chwili niania uswiadomila sobie, ze jest tam klawiatura, stolek, a na wierzchu leza rowne stosiki papieru.
Walter obserwowal ja z szerokim, dumnym usmiechem.
— To fisharmonia, prawda? — domyslila sie. — Male organy?
Podniosla plik kartek. Poruszala wargami, odczytujac staranne, ozdobne pismo.
— Opera o kotach? — zdziwila sie. — Nigdy w zyciu nie slyszalam o takiej operze.
Pomyslala chwile, po czym dodala w myslach: Ale dlaczego nie? Doskonaly pomysl. Zywoty kotow sa jak opery, jesli sie dobrze zastanowic.
Przejrzala pozostale pliki.
— „Burzowa piosenka”? „Os Side Story”? „Klucznicy”? Co to za jedni? „Siedem krasnoludow dla siedmiu innych krasnoludow”? Co to jest, Walterze?
Usiadla na stolku i wcisnela kilka spekanych pozolklych klawiszy poruszajacych sie z wyraznym zgrzytem. Pod fisharmonia sterczala para duzych pedalow. Trzeba je bylo naciskac, co pompowalo miechy, a wtedy te klawisze pozwalaly wydobyc cos, co tak sie mialo do muzyki organowej, jak „choroba” do przeklenstw.
Wiec tutaj siadywal Wal… tutaj siadywal Upior, myslala niania. Pod scena, wsrod niepotrzebnych resztek dawnych spektakli; w dole, pod wielka sala bez okien, gdzie noc po nocy odbijaly sie echem muzyka, piesni i szalejace emocje; nigdy nie uciekaly, nigdy nie zamieraly do konca. Upior pracowal tutaj z umyslem otwartym jak studnia, ktora wypelnia sie operami. Opery wpadaja przez uszy, a potem cos innego wydobywa sie z umyslu.
Niania kilka razy przycisnela pedaly. Powietrze zasyczalo, uchodzac z nieszczelnych szwow. Zagrala na probe kilka nut — tony byly piskliwe. Jednakze, myslala, czasami to stare klamstwo jest prawda i rozmiar naprawde sie nie liczy. Liczy sie to, czego czlowiek nim dokonuje.
Walter patrzyl na nia wyczekujaco.