zadziwiajace, ze potrafia tak rowno zapisac wszystkie litery…
— Napisalas ksiazke — rzekla babcia.
— Tylko kucharska — usprawiedliwiala sie niania takim tonem, jakby powolywala sie na dotychczasowa niekaralnosc.
— A co ty mozesz wiedziec o kuchni? Przeciez juz wlasciwie nie gotujesz.
— Przygotowuje dania specjalne.
Babcia przyjrzala sie spornemu tomowi.
— „Pikuantne rozkosze” — przeczytala glosno. — Dzielo Czarownicy z Lancre. Ha! A niby czemu nie podpisalas tego wlasnym imieniem? Ksiazki musza miec wpisane imie, zeby wszyscy wiedzieli, kto zawinil.
— To moj psydonym artystyczny — wyjasnila niania. — Pan Kozaberger z Almanachu powiedzial, ze tak jest bardziej tajemniczo.
Ostry wzrok babci padl na drobny tekst u samego dolu zadrukowanej gesto okladki, gdzie napisano: „Wydanie CXXVII. Ponad dwadziescia tysiecy sprzedanych exemplarzy. Pol dolara”.
— Poslalas im jakies pieniadze, zeby to wydrukowali? — zapytala.
— Tylko pare dolarow. I wsciekle dobrze je wykorzystali, nie ma co. Zreszta potem odeslali mi te pieniadze, ale pomylili sie i dostalam o trzy dolary wiecej.
Babcia Weatherwax czytala z pewna niechecia, ale liczyla bezblednie. Zakladala, ze wszystko, co napisano, prawdopodobnie jest klamstwem, i odnosilo sie to rowniez do liczb. Liczb uzywaja tylko ludzie, ktorzy probuja wykrecic jakis numer.
Myslac o liczbach, bezglosnie poruszala wargami.
— Aha — powiedziala spokojnie. — I to wszystko? Nigdy wiecej tam nie pisalas?
— Nigdy w zyciu. Trzy dolary, rozumiesz. Mogliby mi jeszcze odpisac, ze chca je z powrotem.
— Rozumiem.
Babcia wciaz przebywala w swiecie liczb. Zastanawiala sie, ile kosztuje wydrukowanie ksiazki. Pewnie nieduzo; maja takie jakby prasy, ktore wykonuja ciezka robote.
— W koncu sporo roznych rzeczy mozna zrobic z trzema dolarami — dodala niania.
— Slusznie. Nie masz moze olowka? W koncu jestes niby pisarka i w ogole.
— Mam tabliczke.
— Podaj mi.
— Trzymam ja przy sobie, na wypadek jakbym nagle obudzila sie w nocy i wpadl mi do glowy pomysl na nowy przepis.
— Dobrze — mruknela babcia.
Rysik skrzypial po tabliczce.
Papier musi troche kosztowac. I pewnie trzeba dodac komus pare pensow, zeby go sprzedal…
Kanciaste cyfry tanczyly w kolumnach.
— Zrobie jeszcze herbaty, dobrze? — zapytala niania, zadowolona, ze rozmowa dobiegla chyba spokojnego konca.
— Hmm?
Babcia patrzyla na wynik, ktory podkreslila dwoma liniami.
— Ale podobalo ci sie pisanie?! — zawolala.
Niania Ogg wysunela glowe zza drzwi spizarni.
— O tak — zapewnila. — Pieniadze byly bez znaczenia.
— Nigdy nie bylas za dobra w liczbach, prawda?
Babcia ujela koncowy wynik w kolko.
— Och, znasz mnie przeciez, Esme — odparla wesolo niania. — Nie potrafilabym odjac pierdniecia od talerza fasoli.
— To dobrze, bo moim zdaniem Kozaberger powinien ci zaplacic troche wiecej niz trzy dolary, jesli jest jakas sprawiedliwosc na tym swiecie.
— Pieniadze to nie wszystko, Esme. Zawsze powtarzam, ze poki zdrowie dopisuje…
— Moim zdaniem, jesli istnieje sprawiedliwosc, bedzie tego jakies cztery do pieciu tysiecy dolarow — oswiadczyla nieglosno babcia.
Ze spizarni dobiegl glosny trzask.
— Czyli dobrze, ze pieniadze sa bez znaczenia. Inaczej byloby naprawde strasznie. Tyle znaczacych pieniedzy…
Blada twarz niani wysunela sie zza drzwi.
— On przeciez…
— Moze troche wiecej — dodala babcia.
— To przeciez…
— Wystarczy dodac, podzielic i gotowe.
Niania Ogg z przerazeniem i fascynacja wpatrywala sie we wlasne palce.
— Przeciez to…
Urwala. Jedyne slowo, jakie przychodzilo jej do glowy, brzmialo „fortuna”, ale nie bylo odpowiednie. Czarownice nie funkcjonuja w swiecie ekonomii pienieznej. Cale Ramtopy, wszyscy ich mieszkancy radzili sobie, unikajac komplikacji finansowych. Piecdziesiat dolarow — to byla fortuna. Sto dolarow to… to… to… No, to dwie fortuny, tym wlasnie jest sto dolarow.
— To mnostwo pieniedzy — dokonczyla slabym glosem. — Czego nie moglabym zrobic z takimi pieniedzmi…
— Nie wiem — stwierdzila babcia Weatherwax. — A co zrobilas z trzema dolarami?
— Wsadzilam do puszki i schowalam w kominie — odparla niania Ogg.
Babcia z aprobata pokiwala glowa. Lubila tak rozsadna polityke fiskalna.
— Ale naprawde nie rozumiem, czemu ludziom tak zalezy, zeby przeczytac ksiazke kucharska — dodala. — Przeciez to nie jest cos…
Zapadla cisza. Niania Ogg zaszurala butami.
— To jest ksiazka kucharska, prawda? — zapytala babcia glosem ciezkim od podejrzen tym gorszych, ze nie byla pewna, co wlasciwie podejrzewa.
— O tak — zapewnila pospiesznie niania, unikajac wzroku przyjaciolki. — Tak. Przepisy i takie tam. Tak.
Babcia spojrzala na nia groznie.
— Tylko przepisy?
— Tak. O tak. Tak. I jeszcze… pare kucharskich anegdotek, tak.
Babcia nie spuszczala z niej wzroku.
Po chwili niania skapitulowala.
— Tego… Zerknij na Slynna Zapiekanke z Marchwi i Ostryg — powiedziala. — Strona dwudziesta piata.
Babcia przewrocila kilka kartek. Jej wargi poruszyly sie bezglosnie. Wreszcie…
— Rozumiem. Jeszcze cos?
— Eee… Paluszki Slazowo-Cynamonowe… Strona siedemnasta.
Babcia zajrzala.
— I…?
— Tego… Selerowe Zaskoczenie… Strona dziesiata.
Tam babcia rowniez zajrzala.
— Nie powiem, zeby mnie to zaskoczylo — powiedziala. — I…?
— No… mniej wiecej cale Zabawne Desery i Dekoracje Ciast. To rozdzial szosty. Sama robilam ilustracje.
Babcia znalazla rozdzial szosty. Kilka razy musiala odwrocic ksiazke bokiem.
— Na co teraz patrzysz? — spytala niania Ogg, poniewaz kazdy autor chciwy jest opinii czytelnikow.
— Chwiacz Truskawkowy.
— Aha. Ten zawsze smieszy.
Wydawalo sie jednak, ze dla babci Chwiacz zrobil wyjatek. Starannie zamknela ksiazke.