25 Szalejac z niepokoju, Jilly omal nie stracila panowania nad soba, gdy swietlisty tunel przed jej oczami zaczal pekac od srodka, a potem zlozyl sie wzdluz linii pekniec.
Choc miala wrazenie, ze czerwony korytarz sklada sie do wewnatrz, wydawalo sie jej, ze rownoczesnie wybucha jak kwiat prosto w jej twarz, cofnela sie odruchowo.
W miejscu, gdzie jeszcze przed chwila znajdowalo sie wejscie do tunelu, zobaczyla zmieniajace sie geometryczne czarne i czerwone wzory podobne do tych, ktore mozna ujrzec w kalejdoskopie, tyle ze wzory byly oszalamiajaco trojwymiarowe i bezustannie zmienialy ksztalt. Jilly bala sie, ze wpadnie w dwubarwny wir, ale niekoniecznie spadnie, mogla lewitowac jak astronauta w stanie niewazkosci w glab rozkwitajacych wzorow, w glab wiecznosci.
Wlasciwie nie ogarniala wzrokiem niesamowitej struktury wylaniajacej sie ze sciany albo nie potrafila pojac rozumem tego, co widzialy oczy. Zjawisko wydawalo sie o wiele bardziej rzeczywiste niz cokolwiek innego w lazience, rzeczywiste, lecz tak nieskonczenie dziwne, ze jej przerazone spojrzenie przemykalo od jednego osobliwego szczegolu do drugiego, jak gdyby umysl uciekal przed analiza prawdziwej zlozonosci rozwijajacej sie przed nia konstrukcji. Co chwile dostrzegala otchlan znacznie glebsza niz trzy wymiary, nie potrafila jednak sie na niej skupic, mimo ze cichy i niespokojny glos intuicji policzyl do pieciu, potem do siedmiu i liczyl dalej, choc nie chciala go juz sluchac.
W czern i czerwien niemal od razu wdarly sie nowe kolory: blekit letniego nieba i zloty odcien piasku niektorych plaz i dojrzalej pszenicy. Pomiedzy niezliczonymi plytkami nieustannie przeobrazajacej sie mozaiki pojawialo sie coraz mniej barw czerwono-czarnych i coraz wiecej zloto-blekitnych. Jilly zdawalo sie, a potem byla pewna – choc starala sie nie patrzec – ze w kalejdoskopowych wzorach widzi migajace fragmenty ludzkiego ciala: tu spogladajace uwaznie oko, tam palec, gdzie indziej ucho, jak gdyby potezny cyklon rozbil portret na witrazu, a odlamki rozsypal w powietrzu. Zdawalo sie jej tez, ze dostrzegla kawalek pyska narysowanego kojota, ktory szczerzyl zeby w usmiechu, potem skrawek znajomej zolto-niebieskiej koszuli hawajskiej i podobny skrawek w innym miejscu.
Po pieciu czy szesciu sekundach od chwili, gdy tunel zaczal sie skladac, z kalejdoskopowych wzorow wylonili sie Dylan i Shepherd i staneli przed nia cali i zdrowi. Za nimi, gdzie jeszcze przed momentem ziala czerwona otchlan tunelu, znajdowala sie tylko zwykla sciana.
Dylan z widoczna ulga wypuscil wstrzymywane powietrze i powiedzial cos w rodzaju:
– Obylo sie bez oslizlych i krwawych scen. – Shep jest brudny – oswiadczyl Shep.
– Ty sukinsynu – powiedziala Jilly i grzmotnela Dylana piescia w piers.
Uderzyla z calej sily. Rozlegl sie gluchy odglos, ale Dylan byl zbyt poteznie zbudowany, aby cios zwalil go z nog, jak spodziewala sie Jilly.
– Hej – zaprotestowal Dylan.
– Pora isc pod prysznic – rzekl Shep, nie podnoszac glowy. – Sukinsynu – powtorzyla Jilly, znowu tlukac Dylana.
– Co sie z toba dzieje?
– Powiedziales, ze nie chcesz tam wchodzic – przypomniala mu ze zloscia, bijac go jeszcze mocniej.
– Au! Wcale nie zamierzalem tam wchodzic.
– Ale wszedles – powiedziala oskarzycielskim tonem, biorac kolejny zamach.
Wielka jak rekawica baseballowa dlonia chwycil jej zacisnieta piesc i przytrzymal, skutecznie przerywajac atak.
– Dobra, wszedlem, ale naprawde nie mialem zamiaru. Shepherd cierpliwie, lecz uparcie przypomnial:
– Shep jest brudny. Pora isc pod prysznic.
– Powiedziales, ze nie wejdziesz – ciagnela Jilly – ale wszedles i zostawiles mnie tu sama.
Nie bardzo wiedziala, jak to sie stalo, ze Dylan zlapal ja za nadgarstki. Powstrzymujac ja, powiedzial:
– Wrocilem, obaj wrocilismy, juz wszystko w porzadku.
– Tego nie moglam wiedziec. Spodziewalam sie, ze przepadniecie na zawsze albo wrocicie martwi.
– Musialem wrocic zywy – zapewnil ja – zebys miala okazje mnie zabic.
– Nie zartuj sobie. – Starala sie wykrecic rece z uscisku, ale nie mogla. – Pusc mnie, draniu.
– Chcesz mnie znowu uderzyc?
– Jezeli mnie nie puscisz, przysiegam, ze rozedre cie na kawalki.
– Pora isc pod prysznic.
Dylan uwolnil jej przeguby, ale nie opuscil rak, jak gdyby oczekiwal, ze bedzie musial odeprzec kolejne ciosy.
– Tyle w tobie zlosci.
– Och, masz absolutna racje, mnostwo we mnie zlosci. – Trzesla sie z wscieklosci i drzala ze strachu. – Mowiles, ze tam nie wejdziesz, a potem wszedles i zostalam sama. – Uswiadomila sobie, ze powodem jej drzenia jest w wiekszym stopniu ulga niz wscieklosc czy lek. – Gdziescie w ogole byli, do cholery?
– W Kalifornii – odparl Dylan.
– Jak to w Kalifornii?
– W Kalifornii. Disneyland, Hollywood, Golden Gate. Chyba znasz Kalifornie?
– Kalifornia – powiedzial Shep. – Sto szescdziesiat trzy tysiace siedemset siedem mil kwadratowych.
Z glebokim niedowierzaniem w glosie Jilly spytala: – Przez sciane dostaliscie sie do Kalifornii?
– Tak. Czemu nie? A dokad twoim zdaniem moglismy sie dostac? Do Narni? Krainy Oz? Do wnetrza Ziemi? Zreszta Kalifornia jest jeszcze dziwniejsza od tych miejsc.
– Ludnosc, okolo trzydziestu pieciu milionow czterystu tysiecy. – Shep widocznie bardzo duzo wiedzial o swoim stanie. – Ale nie wydaje mi sie, zebysmy dostali sie tam przez sciane – powiedzial Dylan – ani przez cokolwiek innego. Shep zlozyl tu z tam.
– Najwyzszy szczyt – Mount Whitney…
– Co z czym zlozyl? – zapytala Jilly.
– …czternascie tysiecy czterysta dziewiecdziesiat cztery stopy nad poziomem morza.
W miare jak gniew Jilly opadal, a wraz z ulga odzyskiwala spokoj i jasnosc mysli, zorientowala sie, ze Dylan sprawia wrazenie uradowanego. Owszem, byl troche zdenerwowany, moze nawet przestraszony, ale przede wszystkim ucieszony jak maly chlopiec.
– Zlozyl rzeczywistosc, czas i przestrzen – powiedzial – jedno albo jedno i drugie, nie wiem, ale zlozyl tu z tam. Co zlozyles, Shep? Co wlasciwie zlozyles?
– Najnizej polozony punkt – ciagnal Shep – Dolina Smierci…
– Pewnie przez jakis czas bedzie gadal o tej Kalifornii.
– …dwiescie osiemdziesiat dwie stopy ponizej poziomu morza.
– Co zlozyles, braciszku?
– Stolica stanu – Sacramento.
– Wczoraj wieczorem zlozyl kabine numer jeden z kabina numer cztery – powiedzial Dylan – ale wtedy nie zdalem sobie z tego sprawy.
– Kabine numer jeden z kabina numer cztery? – Jilly zmarszczyla brwi, masujac obolala reke, ktora zadala mu cios. – Zdaje sie, ze Shep mowi rozsadniej.
– Ptak stanu – przepiorka kalifornijska.
– W toalecie. Zlozyl ubikacje z ubikacja. Wszedl do pierwszej kabiny, a wyszedl z czwartej. Nie mowilem ci o tym, bo nie zdawalem sobie sprawy z tego, co sie wlasciwie stalo.
– Kwiat stanu – maczek kalifornijski. Jilly chciala wiedziec dokladnie.
– Teleportowal sie z kabiny do kabiny?
– Nie, to nie polega na teleportacji. Widzisz – mam swoja glowe, Shep wrocil z wlasnym nosem. To nie jest teleportacja. – Drzewo stanu – sekwoja.
– Pokaz jej nos, Shep.
Shepherd trzymal spuszczona glowe.
– Motto stanu – „Eureka', czyli „znalazlem'.
– Uwierz mi – rzekl Dylan. – Ma swoj nos. To nie jest film Davida Cronenberga.
Gdy zastanawiala sie nad ostatnim uslyszanym zdaniem, Dylan usmiechnal sie i pokiwal glowa, a Jilly powiedziala: