– Wydaje mu sie, ze zrobil cos zlego? – spytala.
– Zlego? Ach, dlatego ze stoi w kacie? Nie. Po prostu czuje sie przytloczony. Za duzo wrazen. Nie potrafi sobie z tym wszystkim poradzic.
– A kto potrafi?
– Odwracajac sie twarza do kata – tlumaczyl Dylan – ogranicza liczbe wrazen zmyslowych. Redukuje swiat do tego waskiego skrawka przestrzeni. To go uspokaja. Czuje sie bezpieczniej.
– Moze ja tez potrzebuje swojego kata – powiedziala Jilly. – Na razie miej go na oku. Shep wie, ze nie powinien… nigdzie isc. To dobre dziecko. Najczesciej robi to, co trzeba. Ale boje sie, ze to cale skladanie… moze nie bedzie umial nad tym zapanowac, tak jak nie umie zapanowac nad swoja prawa reka. Shep caly czas machal do sciany.
Poprawiajac laptop na biurku i przesuwajac odrobine krzeslo, aby widziec Shepa, Jilly zapewnila Dylana:
– Mozesz na mnie liczyc. – Wiem.
Czulosc w jego glosie kazala jej podniesc glowe.
W jego szczerych oczach ujrzala ten sam wyraz namyslu, jaki spostrzegla w tamtych ukradkowych spojrzeniach, ktore posylal jej poprzedniego wieczoru, gdy zatankowali na stacji w Globe.
Kiedy Dylan usmiechnal sie do niej, Jilly zorientowala sie, ze sama usmiechnela sie pierwsza, a on po prostu odpowiedzial tym samym.
– Mozesz na mnie liczyc – odezwal sie Shep.
Oboje spojrzeli na chlopaka. Wciaz stal twarza do sciany i machal.
– Wiemy, ze mozemy na ciebie liczyc, bracie – rzekl Dylan. – Nigdy sie na tobie nie zawiodlem. Zostan tu, dobra? Tu, nie tam. Zadnego skladania.
Na razie Shep powiedzial wszystko, co zamierzal. – Lepiej pojde pod prysznic – powiedzial Dylan. – Dziewiec minut – przypomniala mu Jilly.
Znow sie usmiechnal i wrocil do lazienki z czystym ubraniem.
Caly czas widzac Shepa katem oka i od czasu do czasu zerkajac prosto na niego, Jilly przemierzala Internet w poszukiwaniu informacji na temat usprawniania funkcjonowania mozgu,
zdolnosci umyslowych, pamieci… wszystkiego, co moglo ich zaprowadzic do Frankensteina.
Zanim z lazienki wrocil Dylan, umyty i ogolony, w spodniach khaki i wypuszczonej na pasek koszuli o hawajskim kroju, w czerwono-brazowa krate, Jilly ustalila kierunek poszukiwan. Zainteresowalo ja przede wszystkim kilka artykulow na temat mozliwosci poszerzania ludzkiej pamieci za pomoca mikroukladow.
Gdy Dylan usiadl na krzesle obok niej, rzekla:
– Twierdza, ze kiedys bedziemy mogli chirurgicznie instalowac sobie w mozgach porty danych, a potem, kiedy tylko zechcemy, podlaczymy do nich karty pamieci, zeby poszerzyc swoja wiedze.
– Karty pamieci.
– Na przyklad, gdybys chcial zaprojektowac sobie dom, mozesz podlaczyc karte pamieci – czyli chip z gesto upakowanymi danymi – i w jednej chwili bedziesz znal wszystkie szczegoly architektoniczne i techniczne potrzebne do sporzadzenia planow budowlanych. Mam na mysli dokladnie wszystko, od wzgledow estetycznych po sposob obliczenia wymagan nosnych fundamentow, nawet rozmieszczenie instalacji hydraulicznej i rozplanowanie systemu ogrzewania i chlodzenia.
Dylan wygladal, jakby mial pewne watpliwosci. – Tak mowia?
– Tak. Jezeli chcialbys wiedziec wszystko o historii i sztuce Francji przed wyjazdem do Paryza, podlaczasz sobie odpowiednia karte pamieci. Mowia, ze to nieuchronne.
– Kto to sa ci „oni'?
– Mnostwo lebskich specow od techniki, badacze, czolowka Doliny Krzemowej.
– To ci sami goscie, przez ktorych mamy dziesiec tysiecy zbankrutowanych spolek internetowych?
– Tamci to w wiekszosci byli oszusci, maniacy wladzy albo szesnastoletni przedsiebiorcy, a nie powazni naukowcy.
– Mimo to jakos nie jestem pod wrazeniem. A co na ten temat mowia neurochirurdzy?
– Zdziwisz sie, ale sporo z nich tez uwaza, ze kiedys rzeczywiscie to bedzie mozliwe.
– Zakladajac, ze nie palili za duzo trawki, co maja na mysli, mowiac „kiedys'?
– Wedlug niektorych za trzydziesci lat, wedlug innych za piecdziesiat.
– Ale jaki to wszystko moze miec zwiazek z nami? – zdumial sie Dylan. – Nikt mi jeszcze nie zainstalowal w czaszce portu danych. Wlasnie mylem wlosy, cos bym zauwazyl.
– Nie wiem – przyznala. – Wydaje mi sie jednak, ze nawet gdyby to nie byla wlasciwa droga, jezeli pojde nia troche dalej, w koncu przetnie sie z ta wlasciwa i dowiem sie, co takiego badal Frankenstein.
Dylan skinal glowa.
– Nie wiem dlaczego, ale tez tak mi sie wydaje. – Intuicja.
– Tylko ona nam zostala. Wstajac zza biurka, zapytala:
– Chcesz przejac poscig, dopoki nie wroce? Przy was czuje sie jak ostatni kocmoluch.
– Dziewiec minut – odrzekl.
– Wykluczone. Moja fryzura ma wieksze wymagania.
Narazajac skore glowy na oparzenie silnym strumieniem powietrza z suszarki, Jilly po czterdziestu pieciu minutach wrocila do sypialni, czysta i z puszystymi wlosami. Przebrala sie w bananowozolty, obcisly, lekki sweterek z krotkimi rekawami, biale dzinsy – ktorych kroj dowodzil, ze klatwa wielkiego tylka dreczaca jej rodzine jeszcze nie przeobrazila jej posladkow, zmieniajac ich rozmiar z melonow w dwie dorodne dynie – oraz biale sportowe buty z zoltymi sznurowadlami pod kolor sweterka.
Czula sie ladna. Od wielu tygodni i miesiecy w ogole jej nie obchodzilo, czy ladnie wyglada i dziwila sie, ze zaczelo jej zalezec teraz, w obliczu zblizajacej sie katastrofy, gdy jej zycie leglo w gruzach, a przypuszczalnie nadciagaly jeszcze gorsze klopoty; mimo to spedzila kilka minut, przygladajac sie swemu odbiciu w lustrze lazienkowym i dokonujac starannych zabiegow, by wygladac jeszcze ladniej. Czula sie bezwstydna, plytka i glupia, ale przede wszystkim – ladna.
Stojacy w swoim kacie Shepherd nie dostrzegl, ze Jilly wrocila ladniejsza, niz wyszla. Juz nie machal reka. Ramiona mial opuszczone. Pochylil sie do przodu, wcisnal glowe w rog i dotykal ciemieniem pasiastej tapety, jak gdyby uwazal, ze nawet najmniejsza odleglosc od schronienia miedzy scianami narazi go na kontakt z szerokim strumieniem doznan zmyslowych, ktorych by nie zniosl.
Miala nadzieje, ze Dylan zareaguje o wiele zywiej niz brat, ale gdy spojrzal na nia znad laptopa, nie powiedzial jej zadnego komplementu, nawet sie nie usmiechnal.
– Znalazlem gnojka.
Jilly tak sie starala poprawic swoj wyglad, ze spodziewala sie komplementu, totez w pierwszej chwili nie zrozumiala, o czym Dylan mowi.
– Jakiego gnojka?
– Usmiechnietego gnojka, ktory je orzeszki, wbija igly i kradnie samochody, tego gnojka.
Dylan wskazal na laptop. Zdjecie na ekranie przedstawialo doktora Frankensteina, wygladajacego bardzo dostojnie i w niczym nieprzypominajacego szalenca, ktorym wydawal sie wczoraj wieczorem.
27
Lincoln Merriweather Proctor – imie i nazwisko byly pod kazdym wzgledem mylace. „Lincoln' przywodzil na mysl Abrahama, kojarzacego sie z madroscia i prawoscia wielkich ludzi, ktorzy pochodzili z prostych rodzin. „Merriweather' dodawal mu lekkosci, sugerujac osobe wolna od trosk, moze nawet sklonna do niepowaznych zachowan*. „Proctor' oznaczal osobe nadzorujaca studentow, powaznego mentora pilnujacego porzadku i trwalosci.
Ten Lincoln Merriweather Proctor byl dzieckiem urodzonym pod szczesliwa gwiazda, uczyl sie najpierw w Yale, potem na Harvardzie. Na podstawie szybkiej lektury fragmentow jego artykulow, ktore Dylan pokazal jej na ekranie laptopa, Jilly uznala, ze Proctor wcale nie jest oaza spokoju, ale drecza go megalomanskie wizje o absolutnym panowaniu nad natura, zmierzajacym do zupelnego wypaczenia jej praw. Dzielo jego zycia – tajemnicza szpryca – w zaden sposob nie moglo sie przyczynic do zachowania porzadku i trwalosci, raczej moglo