– Trudno miec im to za zle. Sam trzese portkami – odrzekl Dylan – mimo ze tymi spryciarzami jestesmy my.
– Lod, lod, lod.
– Czyli zaatakuja szybko i wysadza caly dom w powietrze,
zeby nas zabic, zanim sie zorientujemy, ze tu sa i zdazymy sie zlozyc – zauwazyla Jilly.
– Tak sadzisz czy wiesz? Wiedziala, czula to, widziala.
– Maja pociski przeciwpancerne, ktore przebija sciany, kamien, kazdy cholerny material.
– Lod, lod, lod.
– Maja jeszcze cos gorszego od pociskow przeciwpancernych – ciagnela. – O wiele gorszego. Cos w rodzaju… pociskow rozpryskowych, ktore rozrzucaja odlamki pokryte cyjankiem.
Nigdy nie czytala ani nie slyszala o tak potwornej broni, ale dzieki nowym stworzonym przez nanoboty polaczeniom w mozgu przewidziala jej uzycie. Uslyszala w glowie czyjes glosy, glosy mezczyzn rozmawiajacych o szczegolach ataku kiedys w przyszlosci – moze policjantow, ktorzy jeszcze dzis lub jutro beda przeszukiwac pozostale po domu ruiny, moze samych mordercow wspominajacych krwawe dzielo zniszczenia, doskonale zaplanowane i dokonane we wspanialym stylu.
– Odlamki z cyjankiem i Bog wie co jeszcze – ciagnela. Wstrzasnal nia dreszcz. – W porownaniu z tym, co z nami zrobia, szturm na sekte Koresha bedzie wygladac jak niewinna chrzescijanska zabawa towarzyska.
– Lod, lod. lod.
Dylan zwrocil sie zniecierpliwiony do Shepa.
– Otworz oczy, bracie, wylaz z tej jamy, zostaw ten lod, Shep. Shepherd nie otwieral oczu.
– Shep, jezeli chcesz jeszcze sprobowac ciasta, otworz oczy.
– Lod, lod, lod.
– Na razie nie ma szans, zeby przyszedl do siebie – powiedzial Dylan do Jilly. – Zupelnie sie zatracil.
– Na gore – odrzekla krotko. – Na pewno nie bedzie to piknik, ale na dole moze nas porabac na plasterki.
Jeden z mezczyzn kryjacych sie pod garazem wyszedl z cienia, drugi wysunal sie zza krzewu. Ruszyli w strone domu. Zaczeli biec.
38
– Na gore! – powiedziala Jilly, a Dylan
dodal:
– Biegiem!
– Lod, lod, lod – powtarzal Shepherd, a Dylan przez jakies
dziwne polaczenie w pamieci skojarzyl to sobie ze znanym z dawnych potancowek przebojem „Hot, Hot, Hot' Bustera Poindextera, co mogloby sie nawet wydawac zabawne w przyjemniejszych okolicznosciach, gdyby nie upiorna mysl, ze „Hot, Hot, Hot' bedzie towarzyszyc ich agonii.
Schody znajdowaly sie we frontowej czesci domu, a z kuchni prowadzilo dwoje drzwi: jedne do jadalni, drugie do korytarza na dole. Druga droga byla bezpieczniejsza, nie biegla w poblizu okien.
Jilly nie zorientowala sie, ze istnieje mozliwosc przejscia przez korytarz, poniewaz drzwi byly zamkniete. Prawdopodobnie pomyslala, ze to spizarnia. Nim Dylan zdazyl skierowac ja w druga strone, wypadla z kuchni prosto do jadalni.
Dylan bal sie wychodzic na korytarz, bo przypuszczal, ze Jilly moze sie odwrocic, zobaczy, ze go nie ma i wroci tu ich poszukac, a w kazdym razie na pewno przez chwile sie zawaha. Stracona sekunda mogla oznaczac roznice miedzy zyciem a smiercia.
Ponaglajac, popychajac i niemal unoszac brata w powietrze, Dylan popedzil go naprzod. Oczywiscie Shep powloczyl nogami, ale szybciej niz zwykle, wciaz marudzac o lodzie, powtarzajac po trzy razy „lod, lod, lod', z kazdym krokiem coraz bardziej niezadowolony, jakby czul sie dotkniety, ze pedza go niczym niesforna owce.
Zanim Dylan i Shep wyszli z kuchni, Jilly byla juz w salonie. Shepherd zatrzymal sie na moment w progu, lecz pozwolil sie pogonic dalej.
Wchodzac do jadalni, Dylan niemal spodziewal sie zobaczyc dziesiecioletniego Shepa ukladajacego obrazek ze szczeniakami. Mimo ze chcial sie uwolnic od koszmarnego wieczoru z przeszlosci, chyba wolal go od terazniejszosci, ktora jesli w ogole laczyla sie z jakakolwiek przyszloscia, to tylko kruchymi i niepewnymi mostami.
Shep protestowal przeciwko uporczywemu poszturchiwaniu przez brata:
– Lod, nie, lod, nie, lod, nie… – a gdy przeszli przez jadalnie, chwycil sie obiema rekami futryny nastepnych drzwi.
Zanim zdolal wzmocnic uchwyt, rozstawic nogi i zaklinowac sie w drzwiach, Dylan wepchnal go do salonu. Chlopak potknal sie i wyladowal na czworakach, co okazalo sie szczesliwym upadkiem, poniewaz w tej samej chwili uzbrojeni bandyci otworzyli ogien.
Cisze rozdarl grzechot broni maszynowej, ktory wstrzasnal oknami w kuchni i jadalni – jeszcze glosniejszy niz w filmach, ciezki i halasliwy jak ryk wiertarki udarowej wcinajacej sie w twardy beton i walacej z szybkoscia dzieciola. Odezwaly sie wiecej niz dwa karabiny, moze trzy, moze cztery. Gwaltownej kanonadzie towarzyszyl nizszy, bardziej dudniacy i wolniejszy huk, jakby karabinu wiekszego kalibru, potezniejszej broni, ktorej sila odrzutu moglaby posadzic strzelca na tylku.
Gdy rozlegly sie pierwsze strzaly, Dylan rzucil sie na podloge salonu. Podcial Shepherdowi rece i chlopak rozciagnal sie jak dlugi na klonowym parkiecie.
– Gdzie jest lod? – zapytal Shepherd, jak gdyby zupelnie nieswiadomy gradu pociskow nieustannie bombardujacych dom.
Brzeknely tluczone okna, zadzwonily kaskady szkla, po czym kule zaczely odlupywac drzazgi z ram, pruc tynk i dzwonic o rury w scianach: ping-ping-ping.
Serce Dylana tluklo sie jak u zaszczutego zajaca; rozumial, co czuja male zwierzeta, gdy ich sielskie laki pierwszego dnia sezonu lowieckiego zmieniaja sie w pola smierci.
Ogien zdawal sie dochodzic tylko z dwoch stron. Ze wschodu, gdzie znajdowal sie tyl domu. I z poludnia.
Jesli zabojcy otoczyli budynek ze wszystkich czterech stron – a Dylan byl pewien, ze tak – ci od zachodu i polnocy na razie pozostawali w ukryciu. Zbyt profesjonalnie podchodzili do zadania, aby otworzyc krzyzowy ogien, od ktorego mogliby zginac oni albo ich kompani.
– Czolgaj sie ze mna, Shep. – Dylan podniosl glos, by przekrzyczec kakofonie. – Czolgaj sie ze mna, chodz, zasuwamy! Shepherd przyciskal sie do podlogi z glowa zwrocona w strone brata, ale nie otwieral oczu.
– Lod.
W salonie dwa okna wychodzily na poludnie i cztery na zachod. Szyby w poludniowej scianie rozprysly sie od razu po rozpoczeciu ognia zaporowego, lecz okna zachodnie pozostaly nienaruszone, niedrasniete nawet rykoszetem.
– Rob jak waz – naglil Dylan. Shep nie drgnal.
– Lod, lod, lod.
Serie jedna po drugiej pruly poludniowa sciane, wdzierajac sie do salonu, rabiac drewniane meble na szczapy, rozbijajac
lampy i wazony. Dziesiatki pociskow przebijaly tapicerowane meble z gluchym halasem, ktory szczegolnie dzialal Dylanowi na nerwy – zapewne dlatego, ze podobny odglos wydawalo trafione kula cialo.
Choc twarz Shepa byla zaledwie kilka cali od niego, Dylan krzyczal – po to, zeby brat uslyszal go przez loskot kanonady, w nadziei, ze uda mu sie pobudzic go do dzialania, dlatego ze byl na niego zly, ale przede wszystkim dlatego, ze znow zawrzalo w nim swiete oburzenie, ktore pierwszy raz poczul w domu przy Alei Eukaliptusowej; wscieklosc na tych lajdakow, ktorzy zawsze postawia na swoim i uzywaja sily, ktorzy zawsze i wszedzie, w kazdej sytuacji uciekaja sie do przemocy.
– Niech to szlag, Shep, chcesz, zeby nas zabili jak mame? Chcesz, zebysmy tu padli i zgnili? Chcesz, zeby znowu uszlo im to na sucho? Chcesz tego, niech cie szlag, Shep, chcesz?
Ich matke zabil Lincoln Proctor, a ci bandyci byli przeciwnikami Proctora i jego dziela, ale dla Dylana wszyscy stali po jednej stronie. W armii ciemnosci nosili tylko emblematy roznych jednostek.