Poruszony zloscia Dylana, a moze zdajac sobie wreszcie sprawe, ze sa otoczeni, Shep przestal powtarzac mantre o lodzie. Otworzyl oczy. W koncu dopadlo go przerazenie.
Serce Dylana zmienilo bieg, przechodzac najpierw w luz i zamierajac na chwile, a potem w wyzsze przelozenie na mysl, ze Shep natychmiast ich zlozy, zostawiajac Jilly, ktora dotarla juz do korytarza od frontu.
Shepherd postanowil jednak udawac weza. Froterujac brzuchem podloge, zaczal pelznac od drzwi jadalni do korytarza na dole, przecinajac na ukos polnocno-wschodni kwadrant salonu.
Opierajac sie na lokciach i palcach stop, chlopak poruszal sie tak szybko, ze Dylan z trudem za nim nadazal.
Kiedy sie czolgali, spadal na nich deszcz kawalkow tynku, oblupanych drzazg, brylek pianki uszczelniajacej okna i innych smieci. Miedzy nimi a poludniowa sciana stalo mnostwo mebli pochlaniajacych lub zmieniajacych kierunek nizej przelatujacych pociskow. Reszta trafiala wyzej.
Nad glowami swistaly im kule, jakby los wciagal z sykiem powietrze przez zacisniete zeby, ale Dylan nie slyszal jeszcze pisku wirujacych odlamkow, nie czul tez cyjanku ani innych niepokojacych zapachow.
Pokoj spowila chmura tynkowego pylu jak zaslona ze snu, a w powietrzu fruwalo pierze niczym w kurniku, do ktorego wpadl lis.
Shep wypelzl do korytarza i czolgalby sie dalej az do gabinetu, gdyby nie natknal sie na Jilly, ktora lezala na brzuchu u stop schodow. Cofnela sie, zagradzajac mu droge, chwycila go za spodnie na siedzeniu i skierowala na schody.
Kule, ktorych meble nie zatrzymaly ani toru nie zmienily, swobodnie wdzieraly sie do frontowego korytarza przez otwarte drzwi salonu. Siekly tez poludniowa sciane korytarza, ktora byla polnocna sciana salonu. Zderzenie z druga masa drewna i tynku zatrzymywalo niektore pociski, ale inne przebijaly sie, nie tracac wiele ze swej smiercionosnej sily.
Rzezac bardziej ze strachu niz z wysilku, krzywiac sie od alkalicznego smaku tynkowego pylu, Dylan spojrzal w gore i zobaczyl dziesiatki dziur w tej scianie. Niektore byly rozmiarow cwiercdolarowki, ale bylo kilka wiekszych od jego piesci.
Kule wyrywaly z poreczy schodow drobne odlamki i cale kawaly. Dylan przygladal sie, jak kontynuuja swe niszczycielskie dzielo.
Kilka balaskow bylo wyszczerbionych. Dwa zostaly zupelnie roztrzaskane.
Pociski przebijajace sciane i mijajace porecz zatrzymywaly sie w koncu na polnocnej scianie korytarza, ktora stala sie sciana klatki schodowej. Tu tracily resztki energii, dziurawiac i kaleczac tynk tak, ze wygladal jak mur, przed ktorym staje pluton egzekucyjny.
Gdyby nawet Jilly i bracia O'Connerowie niczym rodzina udajacych weze kuglarzy wspieli sie na stopnie, trzymajac sie tak nisko jak sprezyna slinky sama schodzaca po schodach, nie mogliby dotrzec bez szwanku do pierwszego podestu. Pewnie jednemu z nich udalaby sie ta sztuka. Moze nawet dwojgu, co byloby niezbitym dowodem na istnienie aniolow strozow. Gdyby jednak cuda chadzaly trojkami, nie mozna by ich nazywac cudem, stalyby sie pospolitym zjawiskiem. Przy probie pokonania schodow Jilly, Shep albo Dylan zostaliby zabici albo ciezko ranni. Lezeli wiec rozplaszczeni na podlodze, dyszac ciezko i wciagajac z kazdym oddechem tynkowy pyl, bez wyjscia, bez nadziei.
Wtedy ogien oslabl i po trzech czy czterech sekundach ustal zupelnie.
Po zakonczeniu pierwszego etapu szturmu, ktory trwal nie dluzej niz dwie minuty, mordercy od wschodniej i poludniowej
strony domu wycofywali sie. Kryli sie, by uniknac zranienia w krzyzowym ogniu.
Rownoczesnie w kierunku domu ruszyli, zapewne biegiem, bandyci z polnocy i zachodu. Etap numer dwa.
Glowne wejscie w zachodniej scianie domu znajdowalo sie za plecami Dylana, a po obu stronach drzwi byly witrazowe okienka. Lezac twarza do pierwszego podestu schodow, mieli gabinet z lewej, tuz za sciana, a w nim trzy okna.
W drugim etapie szturmu korytarz zostanie zasypany takim gradem kul, ze wszystko, co zdarzylo sie dotychczas, bedzie wygladac jak demonstracja zlosci w wykonaniu grupki agresywnych dzieci.
Smierc drwila z nich, darowujac im chwile na ocalenie, sama tymczasem rozczapierzyla kosciste palce i odliczala sekundy. Jilly musiala blyskawicznie dojsc do tych samych wnioskow, bo gdy jeszcze nie przebrzmialo echo ostatniego strzalu, poderwala sie na nogi rownoczesnie z Dylanem. Bez wahania i bez slowa oboje siegneli w dol, chwycili Shepa za pasek i pociagneli, by stanal miedzy nimi.
Z nadludzka sila, ktora pozwala napompowanym adrenalina matkom podnosic przewrocone samochody, by uwolnic zakleszczone niemowle, uniesli Shepa i pociagneli go po schodach, ktore ledwo muskal stopami; ale od czasu do czasu nawet oparl sie o stopien w taki sposob, aby uprzejmie wesprzec ich wysilek i pomoc im lekkim ruchem w gore.
– Gdzie jest lod? – zapytal Shep.
– Na gorze- wydyszala Jilly.
– Gdzie jest lod?
– Niech cie szlag, bracie!
– Juz prawie jestesmy – zachecila ich Jilly. – Gdzie jest lod?
Ukazal sie pierwszy podest.
Shep zahaczyl czubkiem buta o stopien. Przesuneli go, podciagneli i wspinali sie dalej. – Gdzie jest lod?
W huku ognia nagle rozprysfiy sie witraze w okienkach, a w drzwi zalomotalo mnostwo koscistych palcow, jak gdyby wstepu domagala sie dwudziestka zdecydowanych demonow z nakazami smierci. Pocisk za pociskiem zaczal pruc drewno, wybijac dziury i tluc w nizsze stopnie, powodujac wibracje w calych schodach.
39
Gdy tylko dotarli do podestu i zaczeli wchodzic wyzej, Dylan poczul sie bezpieczniej, ale zaraz okazalo sie, ze przedwczesnie. Trzy stopnie przed nimi kula przebila podnozek stopnia i wbila sie w sufit.
Zorientowal sie, ze od spodu wyzszy bieg schodow znajduje sie na wprost drzwi wejsciowych. Wlasciwie mieli pod stopami tylna sciane strzelnicy.
Dalsza droga na gore byla niebezpieczna, wycofanie sie nie mialo zadnego sensu, a zatrzymanie w polowie schodow oznaczalo pewna i rychla smierc. Pociagneli wiec Shepherda za pasek nieco mocniej, Jilly obiema rekami, Dylan jedna; wlekli go po schodach.
– Gdzie jest lod? – pisnal falsetem Shep.
Dylan spodziewal sie, ze trafia go w podeszwy stop, w ramie, w dol podbrodka albo we wszystko naraz. Kiedy dotarli do gornego korytarza cali i zadne z nich nie przypominalo denata z ilustracji z podrecznika medycyny sadowej, puscil brata i oparl sie reka o slupek poreczy, by zlapac oddech.
Najwyrazniej tego dnia spoczela tu takze dlon Vonetty Beesley, ich gosposi, poniewaz gdy tylko Dylan dotknal jej sladu psychicznego, przez glowe przebiegly mu jak blyskawica obrazy jej twarzy. Poczul silny impuls, ktory kazal mu natychmiast biec jej szukac.
Gdyby zdarzylo sie to poprzedniego wieczoru, gdyby nie nauczyl sie panowac na takimi odruchami, moglby popedzic w dol schodow wprost w srodek zawieruchy, tak jak nie zwazajac na nic, mknal do domu Marjorie przy Alei Eukaliptusowej. Tym razem oderwal dlon od slupka i stlumil swoja wrazliwosc na odcisk Vonetty.
Jilly pociagnela juz Shepherda w glab korytarza, dalej od poczatku schodow. Podnoszac glos, aby wygrac z rumorem na dole, blagala go, zeby ich stad zlozyl.
Dylan zauwazyl, ze brat wciaz tkwi w okowach wyimaginowanego lodu. Mysl o lodzie ciagle tlukla sie w glowie Shepa, czyniac go obojetnym na niemal wszystko wokol.
Nie istnial zaden wzor, ktory pozwalalby okreslic, kiedy Shepherd wydobedzie sie ze studni swojej najnowszej obsesji, lecz z duzym prawdopodobienstwem mozna bylo obstawic dluzszy okres nieswiadomosci. Dylan przypuszczal, ze brat ocknie sie raczej za godzine niz za dwie minuty.
Skupienie uwagi na jednej rzeczy czy obszarze zainteresowania bylo dla Shepa forma odizolowania sie od przytlaczajacego mnostwa wrazen zmyslowych. Pod gradem kul nie mogl wybrac sobie bezpiecznego kata i