odwrocic sie plecami do chaosu, ale mogl uciec do symbolicznego kata w ciemnym pokoju w twierdzy wlasnego umyslu, gdzie nie istnialo nic innego poza lodem, lodem, lodem.
– Gdzie jest lod?
– Kiedy skoncza na dole, co potem? – zapytala Jilly.
– Rozwala pietro. Moze wejda na dach werandy, zeby bylo latwiej.
– Albo wedra sie do srodka – dodala. – Lod, lod, lod.
– Musimy cos zrobic, zeby przestal mowic o tym lodzie – zirytowala sie Jilly.
– Do tego trzeba czasu i ciszy. – Jestesmy udupieni.
– Nie jestesmy udupieni. – Jestesmy.
– Wcale nie.
– Masz jakis plan? – spytala ostro.
Jedyny plan Dylana, ktory zreszta zasugerowala sama Jilly, polegal na tym, zeby dostac sie ponad linie ognia. Ale stalo sie jasne, ze ostrzal dosiegnie ich wszedzie, nie mowiac o bandytach.
Wsciekly grzechot i huk na dole, strach, ze zablakana kula moze trafic w gore schodow lub nawet przebic sufit korytarza na parterze i sufit korytarza na pietrze – wszystko to powodowalo, ze skupienie sie na taktyce i strategii bylo rownie trudne, jak lapanie wezy na lasso. W takich okolicznosciach Dylan znow sobie uzmyslowil, jak musi sie czuc jego brat, gdy zycie go przytlacza, czyli prawie zawsze.
W porzadku, trzeba zapomniec o pieniadzach w kasetce. Beatlesi mieli racje: za pieniadze nie kupisz milosci. Ani nie zatrzymasz kuli.
Trzeba zapomniec o pistolecie kalibru dziewiec milimetrow, ktory kupil po smierci matki. Wobec artylerii napastnikow rownie dobrze moglby byc uzbrojony w kij.
– Lod, lod, lod.
Jilly namawiala Shepherda, zeby zesliznal sie ze swojego lodowego zamku i wrocil do nich, zeby mogli sie zlozyc do jakiegos bezpiecznego miejsca, ale on nie reagowal na slodkie slowka, dopoki mial zamkniete oczy i sparalizowany proces myslowy.
Trzeba czasu i ciszy. Choc nie mogli zyskac zbyt duzo czasu, kazda minuta mogla sie okazac ta, w ktorej Shep odzyska swiadomosc. W zgielku toczacego sie na dole dzihadu nie moglo byc mowy o zupelnej ciszy, lecz gdyby huk i jazgot choc troche przycichly, moze chlopak odnalazlby wyjscie z lodowego kata.
Dylan przecial korytarz i otworzyl drzwi do pokoju goscinnego.
– Tutaj.
Jilly holowala Shepherda, ktory w miare szybko powloczyl nogami.
Od poteznej kanonady trzesly sie sciany domu. Szyby w oknach na pietrze dygotaly z brzekiem w ramach.
Dylan wbiegl do sypialni przed Jilly i Shepem. Przypadl do drzwi garderoby i zapalil swiatlo.
Z sufitu w garderobie zwisal sznurek opuszczanej klapy. Dylan szarpnal sznurek, otwierajac wejscie na strych. Ogluszajaca strzelanina, przypominajaca chwile najbardziej zazartej walki podczas oblezenia Leningradu przez hitlerowcow, o ktorym Dylan ogladal kiedys program na kanale historycznym, nagle przybrala na sile.
Zastanawial sie, ile druzgocacych strzalow wytrzymaja jeszcze slupy scian, zanim zostanie naruszona konstrukcja i runie ktorys z rogow domu.
– Lod, lod, lod.
Stajac przed drzwiami garderoby z Shepem, Jilly powiedziala, majac na mysli nieludzkie pandemonium na dole:
– Dostalismy podwojna porcje apokalipsy.
– Z posypka. – Do klapy byla zamontowana drabina skladajaca sie trzech segmentow. Dylan ja opuscil.
– Niektore z ofiar eksperymentow Proctora musialy posiasc o wiele straszniejsze zdolnosci od naszych.
– O czym mowisz?
– Ci tam na dole nie wiedza, co potrafimy robic, ale mocza spodnie ze strachu na mysl o tym, co to moze byc. Dlatego za wszelka cene chca nas zabic.
Dylan nie pomyslal o tym. Nie mial ochoty o tym myslec. Widocznie wczesniej nanoboty Proctora stworzyly potwory. Dlatego wszyscy spodziewali sie, ze on, Jilly i Shep rowniez stali sie potworami.
– Co? – spytala z niedowierzaniem Jilly. – Chcesz, zebysmy weszli po tej pieprzonej drabinie?
– Tak.
– To pewna smierc.
– To strych.
– Strych to pewna smierc. Slepy zaulek.
– Wszedzie, gdzie teraz pojdziemy, trafimy na slepy zaulek. Tylko tutaj mozemy dac Shepowi troche czasu.
– Beda nas szukac na strychu.
– Nie od razu.
– Nie chce – oswiadczyla.
– Jak widzisz, ja tez nie skacze z radosci.
– Lod, lod, lod.
– Wchodz pierwsza – powiedzial Dylan.
– Dlaczego ja?
– Bedziesz mogla namawiac Shepa z gory, kiedy bede go popychal od dolu.
Ogien urwal sie, ale echo salw wciaz dzwonilo Dylanowi w uszach.
– Juz tu ida.
– Gowno – powiedziala Jilly.
– Na gore.
– Gowno.
– Wchodz.
– Gowno.
– No juz, Jilly.
40
Strych dawal im niewiele mozliwosci, skazywal na sytuacje zlapanych w pulapke szczurow i oferowal jedynie ciemnosc, kurz i pajaki, mimo to Jilly wspiela sie po po chylej drabinie, poniewaz strych byl jedynym miejscem, w ktorym mogli sie schronic.
Gdy wchodzila na gore, obijala sobie biodra zawieszona na ramieniu torebka, a ta na moment zahaczyla o dlugie zawiasy, na ktorych byla umocowana drabina. Jilly stracila swego cadillaca coupe deville, caly bagaz, laptop, kariere komika, nawet swego bardzo waznego partnera – kochanego, uroczego Freda – ale za zadne skarby nie porzucilaby torebki, bez wzgledu na okolicznosci. Miala w niej tylko pare dolarow, cukierki mietowe, chusteczki, szminke, puder, szczotke do wlosow – nic, co zmieniloby jej zycie, gdyby ja zatrzymala, albo zniszczylo, gdyby ja zgubila – ale jesliby w cudowny sposob przezyla wizyte w domu O'Connerow, skorzystalaby z pierwszej sposobnosci,
aby poprawic makijaz i uczesac sie, poniewaz w tej tragicznej sytuacji perspektywa wolnej chwili, ktora mozna poswiecic wylacznie swojej urodzie, wydawala sie jej nieosiagalnym luksusem, porownywalnym z limuzynami, apartamentem prezydenckim w pieciogwiazdkowym hotelu i kawiorem bielugi.
Poza tym, skoro musiala umrzec tak mlodo z mozgiem pelnym nanomaszyn, wlasnie dlatego, ze w mozgu miala pelno nanomaszyn, chciala zostawic po sobie jak najpiekniejsze zwlokizakladajac, ze celny strzal w glowe nie upodobni jej twarzy do portretu pedzla Picassa.
Wspiawszy sie po drabinie, Negatywnie Nastawiona Jackson, krynica pesymizmu, stwierdzila, ze strych jest na tyle wysoki, ze mozna sie swobodnie wyprostowac. Przez kilka oslonietych otworow pod okapem do wnetrza ich wysokiej reduty przenikalo swiatlo sloneczne, lecz zbyt skape, by wygnac zalegajace w katach cienie. W przestrzeni zamknietej pomiedzy krokwiami z surowego drewna, scianami z desek i podloga z dykty znajdowalo sie ze czterdziesci kartonowych pudel, trzy stare kufry, przerozne rupiecie i sporo wolnego miejsca.