– Lod.
– Gololedz.
– Lod.
– Mrozona herbata, czekan, lodolamacz, dostawca lodu, chlodnia, woda z lodem-powiedziala Jilly i z ostatnimi slowami Shep pokonal najwyzsze szczeble i znalazl sie na strychu.
Pomogla mu zejsc z drabiny i odsunela go od wejscia w podlodze. Przytulila go, mowiac mu, ze byl wspanialy, a Shep nie opieral sie, choc zapytal:
– Gdzie jest lod?
Dylan zgasil swiatlo w garderobie i w ciemnosci szybko wszedl po drabinie.
– Dobra robota, Jackson.
–
Kleczac w mroku, Dylan zlozyl harmonijkowa drabine i po cichu zamocowal ja z powrotem do klapy, ktora zaraz potem zamknal.
– Jezeli jeszcze ich nie ma na gorze, to zaraz beda- szepnal.
– Zabierz Shepa do poludniowo-zachodniego rogu, za tamte kartony.
– Gdzie jest lod? – zapytal troche za gfiosno Shepherd.
Jilly uciszyla go i poprowadzila przez zasnuty cieniem strych. Shep nie byl az tak wysoki, by tracac czolem najnizsze krokwie, lecz jego starszy brat bedzie musial uwazac.
Na dole banda wandali wpadla z halasem do nastepnego pokoju.
Jeden z nich wrzasnafi cos niezrozumiale. Drugi odpowiedzial mu wrzaskiem, dodajac przeklenstwo, a ktos ryknal smiechem. W ich glosach pobrzmiewala arogancja, pewnosc siebie i bezczelnosc, dlatego Jilly odniosla wrazenie, ze to nie ludzie, ale nieokreslone ksztalty, ktore scigaja czlowieka w sennych koszmarach, biegajac czasem na dwoch, czasem na czterech nogach, to wyjac ludzkim glosem, to znow ujadajac jak dzikie bestie.
Zastanawiala sie, kiedy przyjada gliny. Jezeli w ogole przyjada. Dylan mowifi, ze do najblizszego miasta jest wiele mil. Najblizszy sasiad mieszkal pol mili na poludnie stad. Ktos jednak musial slyszec strzaly.
Jasne, ze szturm rozpoczal sie najwyzej piec, moze szesc minut temu, i zadna wiejska policja nie zareaguje na sygnal z tak daleka w czasie krotszym niz piec minut, choc prawdopodobnie potrwa to co najmniej dziesiec minut.
– Gdzie jest lod? – spytal Shepherd tak samo gfiosno jak poprzednio.
Zamiast znow go uciszyc, Jilly odpowiedziala polglosem w nadziei, ze chlopak pojdzie za jej przykladem:
– W lodowce, kochanie. Tam jest lod.
Jilly zachecila Shepa, aby usiadfi na zakurzonej podlodze za sterta kartonow w poludniowo-zachodnim rogu.
W smudze dziennego swiatla wpadajacego przez przysloniete otwory wentylacyjne widac bylo zwloki dawno padfiego ptaka – prawdopodobnie wrobla – z ktorego zostaly tylko cieniutkie kosci. Pod szkieletem spoczywalo kilka piorek, ktorych przeciagi nie poniosly do innych katow strychu.
Ptak musial sie tu zakrasc pewnego chlodnego dnia przez jakas szczeline w okapie, a potem nie mogl sie wydostac. Pewnie zlamafi skrzydlo, tlukac o krokwie, i glodny, i wyczerpany czekal na smierc, siedzac przy otworze, przez ktory widzial niebo.
– Gdzie jest lod? – zapytal Shepherd, tym razem sciszajac glos do szeptu.
Jilly zaniepokoifia sie, ze Shep wchodzac po drabinie, wcale nie opuscil do konca swego lodowego kata albo wlasnie do niego wraca, totez zaczela nowa gre, usilujac wciagnac go w dialog.
– Lod jest w margaricie, prawda, skarbie? Plywa i powoli sie rozpuszcza. Rany, ale bym sie napila margarity.
– Gdzie jest lod?
– Lod moze byc w lodowce turystycznej.
– Gdzie jest lod?
– Lod moze byc w Nowej Anglii na Boze Narodzenie. Lod i snieg.
Poruszajac sie nadzwyczaj zrecznie i cicho jak na swoj wzrost, Dylan wylonifi sie z glebszych ciemnosci spowijajacych srodkowa czesc strychu i wyszedl w smuge swiatla padajacego na martwego ptaka i rozjasniajacego odrobine ich kryjowke, po czym usiadl obok brata.
– Ciagle lod? – spytal ze zmartwiona mina.
– Chyba nareszcie zaczyna sensownie odpowiadac – odparla Jilly nie do konca o tym przekonana.
– Gdzie jest lod? – wyszeptal Shep.
– Mnostwo lodu jest na lodowisku.
– Gdzie jest lod?
– W lodowce nie ma nic innego.
W drzwi na pietrze zalomotaly kopniecia. Cisze w pokojach wypelnifiy brzek i loskot.
Szepczac jeszcze ciszej, Shepherd zapytafi:
– Gdzie jest lod?
– Widze szampana w srebrnym kubelku – odrzekla Jilly, dostosowujac sie do tonu jego glosu. – Butelka tkwi w pokruszonym lodzie.
– Gdzie jest lod?
– Na biegunie polnocnym jest duzo lodu.
– Ach – rzekfi Shepherd i przez chwile nie powiedzial nic wiecej.
Jilly nasluchiwala w napieciu glosow na dole, ktore odezwaly sie, gdy tylko ucichly halasy zaciekfiych poszukiwan. Rownie wyraznie mogli rozmawiac zmumifikowani konspiratorzy w sarkofagu ukrytym w glebi piramidy, mowiac przez spowijajace ich bandaze. Jilly nie rozumiala ani slowa.
– Ach. – Shep westchnal.
– Musimy sie stad ruszyc, bracie – rzekfi Dylan. – Juz dawno powinnismy sie zlozyc.
W domu nagle zapadla cisza, a po uplywie pol minuty niepokojaca martwota stala sie bardziej zlowieszcza niz wszystko, co zdarzylo sie dotad.
– Bracie – powiedzial Dylan, lecz przestal go prosic, jak gdyby wyczul, ze Shep lepiej zareaguje na cisze i bezruch niz na dalsze naciski.
Oczyma duszy Jilly zobaczyla kuchenny zegar, usmiechnieta swinke, na ktorej brzuchu wskazowka sekundnika przesuwala sie po kolejnych cyfrach.
Nawet wspomnienie tego usmiechu wydawalo sie nieprzyjemne, wiec odsunela od siebie obraz swinki, ale w tej samej chwili ujrzala mimo woli minutnik, za pomoca ktorego Shep odmierzal czas kapieli pod prysznicem. Obraz ten wstrzasnal nia bardziej niz widok swinki, poniewaz minutnik do zludzenia przypominal licznik bomby zegarowej.
Bandyci na dole otworzyli ogien, celujac w sufit, a z podlogi strychu trysnely gejzery kul.
41
Bandyci zaczeli zblizac sie do siebie od przeciwleglych koncow domu, strzelali w gore pociskami duzego kalibru, ktore wbijaly sie w sufit korytarza na pietrze. Kule pru ly dykte podlogi strychu, wyrzucajac w gore odlamki drewna, ustanowily strefe smierci szerokosci szesciu stop i dlugosci calego pietra i wpuscily z dolu waskie smugi bladego swiatla. Niektore pociski bombardowaly krokwie, inne przebijaly dach, wycinajac z blekitu nieba gwiazdy w ciemnym sklepieniu sufitu strychu.
Jilly zrozumiala, dlaczego Dylan chcial, zeby usiedli w rogu, przywierajac plecami do zewnetrznej sciany. Wzdluz obrzeza konstrukcja miedzy nimi a pietrem byla zapewne gestsza i mogla zatrzymac przynajmniej niektore z pociskow wnikajacych w podloge strychu.
Siedziala z wyprostowanymi nogami, wiec szybko podciagnela je pod brode, aby stanowic jak najmniejszy cel, choc i tak za duzy.
Dranie na dole caly czas zmieniali magazynki, przeladowujac na zmiane, mogli wiec prowadzic szturm nieprzerwanie. Grzechot i huk ostrzalu paralizowaly umysl, powstrzymujac wszystkie uczucia z wyjatkiem przerazenia i blokujac wszystkie mysli z wyjatkiem mysli o smierci.