Napastnikom nie brakowalo amunicji. Nie bylo miejsca na chwile wahania i zastanowienia sie nad lekkomyslnoscia i niemoralnoscia morderstwa popelnianego z zimna krwia. Operacje prowadzono systematycznie i bezwzglednie.
W slabym swietle wpadajacym przez osloniety otwor pod okapem Jilly zobaczyla, ze twarz Shepherda ozyla w nastepujacych po sobie tikach i skurczach, ale oczy ukryte pod powieka mi nie drgaly jak zwykle. Grzmot wystrzalow niepokoil go, lecz silniejsza od strachu, ktory znow moglby kazac mu szukac schronienia w glebi wlasnego umyslu, byla jakas frapujaca mysl i na niej zdawal sie skupiac cala uwage.
Ogien umilkl.
W domu slychac bylo stukot i skrzypienie swiadczace o dokonanych zniszczeniach.
Wykorzystujac chwile ciszy, ktora na pewno miala sie okazac krotka przerwa, Dylan odwazyl sie zmobilizowac Shepherda grozba:
– Krwawo-oslizle rzeczy, Shep. Niedlugo beda krwawo-oslizle rzeczy.
Bandyci przeszli z korytarza do pokojow po obu stronach domu i ponownie otworzyli ogien.
Mordercy nie dotarli jeszcze do pokoju znajdujacego sie bezposrednio pod rogiem strychu, w ktorym przycupneli Jilly, Dylan i Shep. Ale zawitaja tam za minute. Moze wczesniej.
Choc wsciekla kanonada koncentrowala sie w dwoch oddalonych od siebie miejscach, cala podloga strychu wibrowala od uderzen dziesiatek wielkich pociskow.
Drewno skrzypialo i jeczalo, metal kul dzwonil o gwozdzie i rury w scianach.
Z krokwi wzbijaly sie obloki kurzu.
Kosci ptaka lezace na podlodze drzaly, jak gdyby wrocil w nie duch zdolny ozywic stworzenie.
Jedno z piorek, uwolnione, wzbilo sie spiralnie w opadajacym kurzu.
Jilly chciala wrzasnac, ale nie miala odwagi, nie potrafila: gardlo scisnelo sie jak piesc, tamujac oddech.
Szybkostrzelne karabiny grzechotaly tuz pod nimi, a przed ich oczami przez sterte pudel przedzierala sie chmara kul, mnac, wykrzywiajac i drac karton na strzepy.
Shepherd otworzyl szeroko oczy, zerwal sie z podlogi, stanat wyprostowany i przylgnal plecami do sciany.
Wypuszczajac raptownie powietrze, Jilly skoczyla na rowne nogi, Dylan rowniez. Zdawalo sie, ze dom rozpadnie sie wokol nich, zostanie rozerwany na kawalki przez cyklon halasu, jesli wczesniej nie zmieni go w kupe gruzu huraganowy napor olo-wiu i pociskow w stalowych plaszczach.
Dwie stopy przed nimi kule wsciekle rozrywaly od dolu dykte podlogi.
Cos uklulo Jilly w czolo i gdy uniosla prawa reke, zanim zdazyla przycisnac dlon do rany, poczula na niej takie samo parzace dotkniecie. Krzyknela z bolu i zaskoczenia.
Mimo mroku i przyslaniajacej wszystko chmury kurzu, zobaczyla pierwsze kropelki krwi, ktore strzasnela z palcow. Rozprysly sie ciemna plama na kartonach, tworzac wzor, ktory niewatpliwie przepowiadal jej przyszfiosc.
Ze zranionego czofia po skroni splynela fiukiem gruba kropla krwi, trafiajac do kacika oka.
Jeden, trzy, piec i jeszcze wiecej pociskow przeszyfio z trzaskiem podloge blizej niz pierwsza seria.
Shepherd chwycil Jilly za reke.
Nie widziala, zeby zacisnal palce i przekrecil, ale strych wokofi nich zlozyl sie i zniknafi, a w jego miejsce pojawila sie jasnosc.
Niskie krokwie rozciagnely sie w wysokie jasne niebo. Podloga strychu wysunefia sie spod ich stop, ktore spoczefiy wsrod wysokiej do kolan zlotej trawy.
Zaskoczone koniki polne rozpierzchly sie na boki, wydajac suche i trzeszczace cykanie przywodzace na mysl cos od dawna martwego.
Jilly stafia z Shepem i Dylanem na zalanym sfioncem wzgorzu. Daleko na zachodzie rozciagafio sie morze, pofiyskujac jak zielona, roziskrzona zlotymi plamkami smocza fiuska.
Wciaz slyszala nieustanny terkot strzalow, ale przytfiumiony odlegfioscia i scianami domu O'Connerow, ktory po raz pierwszy zobaczyla z zewnatrz. Stad budynek nie wydawal sie jakos szczegolnie zniszczony.
– Shep, to nie najlepszy pomysl, jestesmy za blisko – zaniepokoil sie Dylan.
Shepherd puscifi dlon Jilly i stafi jak porazony, wpatrujac sie w krew kapiaca z kciuka i dwoch palcow jej prawej reki.
W miekka czesc dloni wbila sie drzazga dfiugosci dwoch cali i szerokosci mniej wiecej cwierci cala.
Zwykle na widok krwi Jilly nie miekly kolana, wiec byc moze nogi drzaly jej nie z powodu krwi, ale na mysl, ze rana mogla – i powinna – wygladac o wiele gorzej.
Podtrzymujac ja pod ramie, Dylan obejrzal jej czolo.
– To tylko drasniecie. Prawdopodobnie trafila cie druga drzazga, ale sie nie wbila. Wiecej krwi niz szkody.
U stop wzgorza, za fiaka, na podworku otaczajacym dom, stalo na warcie trzech uzbrojonych mezczyzn, pilnowali, aby ich zdobycz jakims cudem nie wymknela sie mordercom przeszukujacym podziurawione kulami pokoje. Zaden z nich nie patrzyl w strone wzgorza, ale szczescie moglo za chwile opuscic troje ludzi, ktory stali na jego szczycie.
Korzystajac z tego, ze uwage Jilly zaprzatal inny widok, Dylan chwycil drzazge tkwiaca w jej dloni i mocnym szarpnieciem wyciagnal. Jilly syknela z bolu.
– Oczyscimy to pozniej – rzekl.
– Kiedy pozniej? – spytafia. – Jesli nie powiesz Shepowi, dokad ma nas zlozyc, pewnie zabierze nas na wycieczke do miejsca, ktorego nie mielibysmy odwagi odwiedzic, na przyklad do motelu w Holbrook, gdzie zaloze sie, ze na nas czekaja – albo z powrotem do domu.
– No to gdzie jest bezpiecznie? – zastanawiafi sie Dylan, przez chwile czujac pustke w gfiowie.
Moze krew na dloni i twarzy przypomniala jej wizje na pustyni, gdy natarla na nia fala bialych skrzydel i doswiadczyla jeszcze gorszych rzeczy. W okrutna rzeczywistosc dramatycznego dnia nagle wdarly sie majaki – zapowiedz nieuchronnego zla, jakie mialo nastapic.
Przez pszeniczny zapach suchej trawy przebila slodka i ostra won kadzidla.
Przytlumione odglosy strzalow z domu raptownie przycichly, potem zupelnie ustaly, a na wzgorzu rozlegl sie srebrzysty smiech dzieci.
Dylan poznal po jakims znaku, co sie z nia dzieje, i domyslil sie, ze porwala ja fala jasnowidzenia.
– Co jest, co widzisz? – zapytal.
Odwracajac sie w strone radosnych i melodyjnych glosikow, nie zobaczyla jednak zadnych dzieci, lecz marmurowa chrzcielnice, taka, w ktorej trzyma sie wode swiecona w kosciolach katolickich – porzucona tu, na szczycie porosnietego trawa wzgorza, przekrzywiona jak plyta nagrobna na starym cmentarzu.
Uwage Jilly przykul jakis ruch za plecami Shepa i gdy oderwala wzrok od chrzcielnicy, ujrzala mala, jasnowlosa i niebieskooka dziewczynke w wieku pieciu, szesciu lat, ubrana w biala koronkowa sukienke, z bialymi wstazkami we wlosach, ktora z powazna i zdecydowana mina trzymala w rekach bukiecik kwiatow. Niewidzialne dzieci smialy sie, a dziewczynka odwrocila sie, jakby ich szukala, i gdy byla obrocona plecami do Jilly, przestala istniec…
– Jilly?
…lecz zamiast niej zaistniala, stojac dokladnie w tym samym miejscu co dziewczynka, piecdziesieciokilkuletnia kobieta ubrana w bladozolta suknie, zolte rekawiczki i kapelusz ozdobiony kwiatami. Oczy uciekly jej w glab czaszki i widac bylo tylko bialka, a w ciele miala trzy paskudne rany postrzalowe, jedna miedzy piersiami. Choc kobieta nie zyla, szla w strone Jilly, w blasku slonca wydawala sie prawdziwsza od wszystkich zjaw, jakie ukazywaly sie w ksiezycowej poswiacie, i wyciagala do niej reke, jak gdyby proszac o pomoc.
Jilly stala jak wmurowana, jakby trzymaly ja siegajace gleboko korzenie, uchylila sie od dotyku widma, oslaniajac sie krwawiaca reka, ale gdy palce martwej kobiety dotknely jej dloni – i poczula chlodny nacisk – zjawa zniknela.
– To sie stanie dzisiaj – powiedziala zalosnie Jilly. – Niedlugo.
– Stanie sie? Co? – zapytal Dylan.
W oddali krzyknal jeden z mezczyzn, drugi odpowiedzial mu wrzaskiem.
– Zobaczyli nas – powiedzial Dylan.
W wielkiej ptaszarni nieba fruwal tylko jeden okaz – jastrzab, ktory wysoko w gorze zataczal kola – a z trawy wokol nich nie poderwaly sie zadne ptaki, choc Jilly wyraznie slyszala skrzydla, najpierw cichy trzepot, potem