bylo wiecej, gloszacy, ze fizyczna zaglada swiata jest nieuchronna przed ponownym Przyjsciem Chrystusa — jak nieomylnie zapowiedziano w rozmaitych, choc nie zawsze potwierdzajacych sie nawzajem, proroctwach. Mileniarystow Dnia Sadu Ostatecznego z jednej strony oburzalo zatrucie atmosfery ziemskiej, ale z drugiej niepokoilo stale roczne obnizanie zapasow nuklearnych — jak gdyby kurczyl sie im tak latwo przedtem osiagalny srodek spelnienia celu ich religii. Inne kandydatury do globalnej katastrofy: przeludnienie, zatrucie chemiczne, trzesienia ziemi, wybuchy wulkanow, efekt cieplarniany, nastepna era lodowcowa albo zderzenie z kometa, nie dawaly gwarancji szybkiego przyjscia i poza tym nie wiadomo, czy rzecz zalatwilyby skutecznie — a przynajmniej wystarczajaco apokaliptycznie.
Niektorzy przywodcy podczas masowych zgromadzen przekonywali wiernych, ze — co innego wypadki, natomiast zwykle ubezpieczanie sie na zycie to objaw malej wiary. Ze za wyjatkiem ludzi rzeczywiscie starych, albo jakichs niespodziewanych sytuacji, kupowanie miejsc na cmentarzu albo pogrzebowe przygotowania to grzech bezboznosci. Przeciez i tak juz wkrotce wszyscy, ktorzy prawdziwie wierza, razem z cialami zostana uniesieni do nieba i stana przed bozym tronem.
Ellie wiedziala, ze slynny krewny Lunaczarskiego nalezal do istot najrzadszych: rewolucjonista-bolszewik, ktory zajmowal sie badaniem swiatowych religii. Ale zainteresowanie, jakie sam Vaygay kierowal ku rosnacemu w swiecie zametowi teologicznemu, bylo w jego kraju tlumione.
— Jedyny religijny problem, ktory by ich obszedl — powiedzial Ellie — to czy Veganie przeprowadzili prawidlowa krytyke Trockiego.
W miare jak zblizali sie ku Argusowi, pobocza szosy gestnialy od zaparkowanych aut, samochodzikow wycieczkowych, przyczep kempingowych, namiotow, i wielkich tlumow ludzi. Noca ciche niegdys Blonia Swietego Augustyna rozblyskiwaly ogniskami. Ludzie ci z pewnoscia nie byli ubodzy. Spostrzegla dwa mlode malzenstwa: mezczyzni w bawelnianych koszulkach i znoszonych dzinsach z pasami wokol bioder kroczyli pawim krokiem, jak pierwszoroczniacy nauczeni przez starszakow w pierwszym dniu szkoly, i z werwa o czyms rozprawiali. Jeden popychal przed soba sfatygowany wozek, w ktorym kolysal sie nie dbajacy o nic dzieciak. Ich kobiety postepowaly za nimi: jedna z pedrakiem uczacym sie dopiero trudnej sztuki chodzenia, i druga z wypietym do przodu czyms, co za miesiac lub dwa dostarczy nowego zycia tej nierozumnej planecie.
Byli tez mistycy z komun rozsypanych wokol Taos, ktorzy uzywali psylobicyny jako sakramentu. I zakonnice z klasztoru spod Albuquerque, ktore w tym samym celu uzywaly etanolu. Byli odziani w skory mezczyzni ze zmarszczkami wokol oczu, ktorzy cale swe zycie spedzili pod golym niebem, i mole ksiazkowe o zoltawej cerze z Uniwersytetu Arizona w Tucson. Byly jedwabne chusty i krawatki z polerowanych srebrnych sznurkow, produkowane przez Indian plemienia Navajo i sprzedawane po zawrotnej cenie (male odwrocenie rol w historii stosunkow handlowych miedzy bialymi i Indianami). Zujacych tyton i gume energicznie przestawiali to tu, to tam szeregowcy urlopowani z Bazy Lotniczej Davis-Monthan. Ten siwowlosy dzentelmen w eleganckim ubraniu za dziewiecset dolarow i dopasowanym do niego stetsonie, to z pewnoscia ranczer; widziala ludzi, ktorzy przyjechali z koszar i z drapaczy chmur, z lepianek, akademikow, i z przyczep zainstalowanych w parkach. Jedni — bo nie mieli nic lepszego do roboty, inni — bo chcieliby powiedziec swym wnukom, ze tu byli. Niektorzy przyjechali z nadzieja, ze nic sie nie uda, inni nie tracili nadziei, ze beda swiadkami cudu. W przeczyste, popoludniowe slonce niosly sie glosy cichej dewocji, wrzaski wesolosci, odglosy mistyki, ekstazy, rosnacego oczekiwania. Obrocilo sie kilka obojetnych twarzy w przejezdzajacej kawalkadzie aut, z ktorych kazde opatrzone bylo napisem: MIEDZYAGENCYJNY ZESPOL WYJAZDOWY RZADU USA.
Niektorzy ludzie spozywali juz lunch na odlozonych tylnych klapach pick-upow, inni przegladali towary wystawione na wozkach ozdobionych szumnymi nazwami POJAZD KANAPKOWY, albo KOSMICZNE PAMIATKI. Dlugie kolejki wyrastaly przed niewielkimi, krzepkimi budyneczkami dla jednej osoby, o ktorych poustawianie zadbali przewidujacy pracownicy Argusa. Wsrod aut, spiworow, kocy i przenosnych piknikowych stolikow gonily sie dzieci, na ktore nie krzyczano, poki nie znalazly sie za blisko szosy, albo plotu okalajacego Teleskop 61, gdzie grupa gladko ogolonych, bijacych czolem glow i szafranowych szat oblekajacych mlode ciala, uroczyscie intonowala swieta sylabe „om”. Wszedzie porozlepiano plakaty z wizerunkami ET — niektore znane z dowcipow w prasie lub z filmow. Na jednym widnial podpis: ONI juz sa wsrod nas. Chlopak ze zlotym kolkiem w uchu golil sie, zagladajac w boczne lusterko czyjegos pick-upa, a czarnowlosa dziewczyna w poncho uniosla kubek kawy na powitanie przejezdzajacego konwoju.
Gdy podjechali w poblize nowej bramy glownej obok Teleskopu 101, Ellie ujrzala na prowizorycznie skleconym podium mlodzienca, ktory namietnie przemawial do gestniejacego wokol niego tlumu. Mial na sobie bawelniana koszulke ozdobiona wizerunkiem Ziemi, w ktora bije kosmiczny grom — zauwazyla, ze jeszcze pare osob w tlumie mialo na sobie ten tajemniczy emblemat. Wydala polecenie, i auta zjechaly na pobocze, choc byli juz prawie w bramie. Opuscili szyby samochodow, by posluchac mowcy, ktory stal tylem do nich tak, ze widziec mogli tylko twarze tlumu. Ci ludzie sa naprawde poruszeni… — przebieglo Ellie przez glowe.
Akurat byl w srodku zdania:
— …gdy inni mowia, ze zawarto pakt z Diablem i ze uczeni sprzedali mu swe dusze. W kazdym z tych teleskopow sa drogie kamienie… — pomachal reka w kierunku Teleskopu 101. — Sami naukowcy przyznaja. A ludzie mowia, ze tymi kamieniami placi im Diabel…
— Religijne chuliganstwo — ponuro mruknal Lunaczarski, zerkajac niespokojnie na pusta droge przed nimi.
— Nie, nie, zostanmy — powiedziala. Na jej wargach blakal sie usmieszek niedowierzania.
— Sa ludzie wierzacy, bogobojni ludzie, ktorzy nie maja watpliwosci, ze ta Wiadomosc przychodzi od kosmicznych istot, jakichs stworzen nieprzyjaznych i obcych, ktore chca nas zniszczyc. Ktore sa wrogami Czlowieka! — ostatnia fraze wykrzyczal i dla efektu zawiesil glos. — Ale wy wszyscy macie juz dosc tej ohydy, tej korupcji, tego zepsucia w naszym spoleczenstwie, ktore powstalo z bezmyslnosci, z nieokielznania, z bezboznosci dzisiejszej technologii. Ja nie wiem, kto ma racje. Nie umiem powiedziec, co niesie ta Wiadomosc ani kto ja przysyla. Ale mam swoje podejrzenia. Wkrotce sie dowiem. I wiem, ze naukowcy, i politycy, i biurokraci manipuluja nami. Nie powiedzieli nam wszystkiego, co wiedza. Oszukuja nas, jak zawsze. Ale juz za dlugo, ale juz dosc, o Panie, klamstw, ktorymi nas karmia. Zgnilizny, ktora niosa ze soba.
Ku zdziwieniu Ellie gleboki pomruk aplauzu przetoczyl sie nad tlumem. Mowca bezblednie dotknal ukrytych urazow, ktorych istnienie dotad tylko podskornie przeczuwala.
— Uczeni ci nie wierza, ze jestesmy bozymi dziecmi. Oni mowia, ze pochodzimy od malp. Znajduja sie wsrod nich slynni komunisci. Czy chcecie, aby tacy ludzie decydowali o losach swiata?
Tlum ryknal zgodnym: — Nieee!
— Czy chcecie, by gang bezboznikow rozmawial z Bogiem?
— Nie! — znowu ryknal tlum.
— Albo z Szatanem? Nasza przyszlosc przehandluja z potworami z innej planety. Bracia i siostry, w to miejsce przyszlo Zlo!
Ellie sadzila, ze mowca nie wie o ich obecnosci. Ale po ostatnich slowach wykonal polobrot i przez ogrodzenie przeciwcyklonowe wskazal wprost na zatrzymany na poboczu szereg aut.
— Ich glos nie jest naszym glosem! Oni nas nie reprezentuja! Nie maja prawa mowic za nas!
Grupa najblizsza ogrodzeniu rozbujala sie i zaczela rytmicznie uderzac o plot. Zaalarmowalo to kierowce i Valeriana — silnikow na szczescie nie wylaczono, wiec w jednej chwili wystartowali od bramy ku widniejacym w oddali administracyjnym budynkom Argusa.
Zostalo jeszcze sporo mil podrozy przez pustynie. Gdy pomruk tlumu oddalal sie za nimi, Ellie wciaz jeszcze przez szum opon mogla uslyszec glos mowcy. I slowa, ktore w powietrzu gromko zadzwieczaly:
— Powstrzymamy zlo tego miejsca. Przysiegam!
ROZDZIAL 8
Swobodny Dostep
Teolog moze oddac sie przyjemnosciom opisywania Religii jako tej, ktora zstapila z Nieba w blasku przyrodzonej sobie czystosci. Mniej wdziecznemu zajeciu oddaje sie historyk: musi wydzielic z niej domieszke bledu i brudu, jaki wchlonela w siebie podczas pobytu na Ziemi wsrod gatunku istot slabych i