pewna wyzszoscia na czysto praktyczna dzialalnosc Sekcji Wielorybow — chociaz gdyby ja ktos wprost oskarzyl o taki intelektualny snobizm, na pewno zaprotestowalaby z oburzeniem.
Byla juz zupelnie blisko, kiedy zdala sobie sprawe, ze juz spotkala tego nizszego, Franklin przygladal sie jej z pewnym zaklopotaniem, jakby chcial sobie przypomniec, skad ja zna.
— Czesc! — powiedziala podchodzac do nich. — Pamietasz mnie? Jestem ta dziewczyna, ktora kolekcjonuje rekiny.
Franklin usmiechnal sie i powiedzial:
— Oczywiscie, ze pamietam: do dzisiaj robi mi sie niedobrze. Mam nadzieje, ze znalazlas mnostwo witamin.
Mimo to wyraz zaklopotania — charakterystyczny dla ludzi, ktorzy na prozno szukaja czegos w pamieci — nie znikal z jego twarzy. Sprawial przez to wrazenie zagubionego i zmartwionego, i Indra poczula przyplyw sympatii, ktory ja zaniepokoil. Podczas pobytu na wyspie kilkakrotnie udalo jej sie bez wysilku obronic przed zaangazowaniem uczuciowym i teraz tez powtorzyla sobie w mysli swoje twarde postanowienie: „Najpierw magisterium…”
— Widze, ze sie znacie — powiedzial Don z zazdroscia. — Moglbys mnie przedstawic.
Indra uznala, ze Dona nie trzeba sie obawiac. Ten zaczalby z nia flirtowac od razu, jak przystalo na prawdziwego „kowboja”. Nie miala zreszta nic przeciwko temu: mimo ze takie blond-bestie nie byly w jej typie, uczucie, ze jest sie osrodkiem zainteresowania, zawsze sprawia przyjemnosc. Poza tym wiedziala, ze tu nie ma ryzyka powazniejszego zaangazowania. Z Franklinem natomiast czula sie znacznie mniej pewnie.
Rozmawiali tak we trojke, przekomarzajac sie i obserwujac jednoczesnie wielkie ryby i delfiny, krazace powoli w owalnym basenie. Glowne akwarium osrodka bylo wlasciwie sztuczna laguna, w ktorej przyplyw morza dwukrotnie w ciagu dnia wymienial wode przy niewielkiej tylko pomocy stacji pomp. Basen podzielony byl siatka druciana na szereg przegrod, z ktorych spogladaly na siebie zlowrogo okazy nie nadajace sie do wspolnego pomieszczenia; maly rekin lamparci z nieodlaczna podnawka przyklejona do grzbietu patrolowal swoja podwodna klatke nie odrywajac wzroku od apetycznego pompano paradujacego po drugiej stronie siatki. Jednak w niektorych przegrodach mieszkali zaskakujacy wspollokatorzy. Jaskrawe langusty, wygladajace jak spryskane farba ogromne krewetki, pelzaly zaledwie o kilka cali przed nieustannie rozwarta paszcza wielkiej, odrazajacej mureny. Stadko palczakow, jak sardynki, ktore uciekly z puszki, przeplywalo tuz przed nosem cwierctonowego strzepiela, mogacego polknac je wszystkie za jednym zamachem.
Byla to mala oaza spokoju, jakze rozna od pola bitwy na rafie. Wystarczyloby jednak, aby obsluga laboratorium zapomniala w odpowiednim czasie nakarmic to bractwo, a harmonia pryslaby i w ciagu kilku godzin liczba mieszkancow akwarium uleglaby gwaltownemu zmniejszeniu.
Najwiecej mowil Don; wygladalo, jakby zapomnial zupelnie, ze przyprowadzil tu Franklina dla obejrzenia filmow o wielorybach. Wyraznie staral sie zrobic wrazenie na dziewczynie i nie zdawal sobie sprawy z tego, ze ona przejrzala go na wylot. Franklin natomiast orientowal sie doskonale w sytuacji i widac bylo, ze go to bawi. W pewnej chwili, kiedy Don perorowal na temat pelnego trudow zycia szeregowego „kowboja oceanu”, Indra i Franklin wymienili porozumiewawcze usmiechy ludzi, ktorych laczy wspolna mala tajemnica. W tym momencie Indra uznala, ze ostatecznie praca magisterska nie jest najwazniejsza rzecza pod sloncem. Wciaz pamietala, zeby nie dac sie wciagnac, ale czula, ze musi poznac blizej Franklina. Jak ma na imie? Walter? Nie bylo to jej ulubione imie, ale ostatecznie moze byc.
Don, swiecie przekonany, ze podbija kolejne serce niewiescie, nie zdawal sobie zupelnie sprawy z glebokich nurtow uczuciowych klebiacych sie wokol niego, lecz omijajacych go calkowicie. Kiedy nagle zorientowal sie, ze sa juz o dwadziescia minut spoznieni na umowiona godzine w sali projekcyjnej, zwalil wine na Franklina, ktory przyjal wymowke dobrodusznie i jakby z roztargnieniem. Przez cale przedpoludnie byl myslami daleko, ale Don niczego nie zauwazyl.
Pierwszy etap nauki zostal praktycznie rzecz biorac zakonczony; Franklin opanowal podstawowe elementy zawodu inspektora i brakowalo mu jedynie doswiadczenia, jakie moze dac tylko dlugotrwala praktyka. Prawie pod kazdym wzgledem przeszedl oczekiwania Dona, czesciowo na skutek dobrego przygotowania ogolnego, czesciowo zas na skutek wrodzonej inteligencji. Bylo w nim jeszcze cos ponadto: jakas sila i zdecydowanie, czasami az budzace lek. Moglo sie wydawac, ze pomyslne ukonczenie tego kursu bylo dla niego sprawa zycia lub smierci. Wprawdzie zaczal nie najlepiej; przez kilka pierwszych dni byl apatyczny i jak sie wydawalo, zupelnie nie zainteresowany zdobywaniem nowego zawodu. Pozniej jednak ozywil sie ulegajac urokom i romantyce oraz nieograniczonym mozliwosciom zywiolu, ktory chcial sobie podporzadkowac. Mimo ze Don nie byl skory do takich poetycznych porownan, myslal nieraz o Franklinie jak o czlowieku budzacym sie z dlugiego i meczacego snu.
Prawdziwym egzaminem bylo pierwsze zejscie pod wode z torpedami. Franklin moze juz nigdy nie korzystac z torpedy — chyba ze dla zabawy; sa to jednostki bliskiego zasiegu i stosowane wylacznie na wodach plytkich. Jako inspektor bedzie pracowal w przytulnej i suchej kabinie lodzi podwodnej. Ale jesli czlowiek nie czuje sie swobodnie i pewnie — oczywiscie nie nazbyt pewnie — kiedy jest bezposrednio zanurzony w wodzie — to nie bedzie z niego zadnego pozytku w tej pracy, niezaleznie od wszystkich innych jego umiejetnosci.
Franklin przeszedl rowniez z wynikiem zadowalajacym proby na dekompresje oraz na zwiekszona doze azotu i dwutlenku wegla. Burley umiescil go w „komorze tortur”, gdzie lekarze stopniowo zwiekszali cisnienie, pozorujac zanurzenie. Zachowywal sie calkowicie normalnie az do glebokosci stu piecdziesieciu stop; potem jego reakcje ulegly zwolnieniu i nie potrafil rozwiazac prostych zadan na dodawanie. Przy trzystu stopach zachowywal sie jak lekko pijany i zaczal opowiadac kawaly, z ktorych sam zasmiewal sie do lez, a ktore wcale nie smieszyly tych, co byli na zewnatrz — ku jego zawstydzeniu, kiedy pozwolono mu pozniej przesluchac tasme. Na glebokosci trzystu piecdziesieciu stop byl jeszcze przytomny, ale nie reagowal na glos Dona, nawet kiedy ten zaczal mu wymyslac najgorszymi slowami. Na czterystu stopach stracil przytomnosc do reszty i stopniowo doprowadzono cisnienie do normalnego.
Mimo ze nie bedzie mial okazji ich uzywac, wyprobowano rowniez jego reakcje na specjalne mieszanki do oddychania, ktore umozliwiaja czlowiekowi zachowanie swiadomosci i zdolnosci do pracy na duzo wiekszych glebokosciach. W rzeczywistosci, kiedy bedzie zanurzal sie w glebiny, nie bedzie uzywac akwalungow, ale bedzie siedzial wygodnie w swojej lodzi podwodnej, oddychajac normalnym powietrzem pod normalnym cisnieniem. Jednak inspektor musi byc majstrem do wszystkiego w sprawach podwodnych, gdyz nigdy nie wiadomo, jaki sprzet moze mu byc potrzebny w razie awarii.
Burley nie obawial sie juz — jak to bylo na poczatku — mysli, ze bedzie musial siedziec w dwuosobowej cwiczebnej lodzi podwodnej z Franklinem. Mimo powsciagliwosci Franklina i aury tajemniczosci, jaka go nadal otaczala, byli teraz kolegami i rozumieli sie wzajemnie w pracy. Nie zostali jeszcze przyjaciolmi, ale osiagneli stadium, ktore mozna okreslic jako wzajemna tolerancja i szacunek.
Podczas pierwszego rejsu lodzia podwodna krazyli po plytkich wodach miedzy Wielka Rafa Koralowa a ladem, gdzie Franklin zapoznawal sie ze sterowaniem i przede wszystkim z przyrzadami nawigacyjnymi. Don mowil, ze kto potrafi prowadzic lodz tutaj, w labiryncie raf i wysepek, ten potrafi prowadzic ja wszedzie. Jesli nie liczyc szarzy na Wyspe Bocianiego Gniazda z szybkoscia szescdziesieciu wezlow, to Franklin dawal sobie rade zupelnie niezle. Jego palce zaczely sie poruszac po skomplikowanym pulpicie sterowniczym z ostrozna precyzja, ktora — jak wiedzial Don — wkrotce przerodzi sie w automatyzm. Obserwacja wielkiej liczby zegarow i ekranow stanie sie czyms podswiadomym, tak ze nie bedzie sobie nawet zdawal sprawy, ze je widzi — dopoki cos nie zwroci jego uwagi.
Don stawial przed Franklinem coraz bardziej skomplikowane zadania. Musial na przyklad odbywac skomplikowane rejsy wylacznie na wyczucie i dopiero na koncu okreslal swoja pozycje za pomoca hydrolokatora, aby sprawdzic, czy znajduja sie we wlasciwym miejscu. Dopiero kiedy Don uzyskal calkowita pewnosc, ze jego uczen opanowal prowadzenie lodzi, wyruszyli na glebokie wody, poza granice szelfu kontynentalnego.
Kierowanie lodzia patrolowa to byl tylko poczatek; teraz trzeba sie bylo uczyc widziec i czuc za pomoca jej organow zmyslowych oraz wyciagac odpowiednie wnioski z informacji dostarczanych przez liczne instrumenty, nieustannie badajace podwodny swiat. Najwazniejszym chyba zmyslem byl ultradzwiekowy hydrolokator. W calkowitych ciemnosciach lub w metnej wodzie potrafil wykryc z wielka dokladnoscia przeszkody w zasiegu do dziesieciu mil. Mogl z rowna latwoscia pokazac zarys dna oceanu, jak i kazda rybe, poczawszy od dwoch-trzech stop dlugosci, ktora pojawila sie w promieniu pol mili. Wieloryby i inne wielkie zwierzeta morskie byly wykrywane w calym zasiegu hydrolokatora z bezbledna dokladnoscia.
Wzrok odgrywal tu znacznie mniejsza role. Czasami — na pelnym oceanie, z dala od nieprzerwanego deszczu czasteczek splukiwanych z ladu — widocznosc siegala dwustu stop — ale byly to rzadkie przypadki. W