Wlasnie minela pierwsza minuta, zmniejszyl wiac szybkosc do czterech wezlow. Przebyl juz trzecia czesc mili i powinien poplynac wzdluz drugiego boku trojkata, aby spotkac sie z Donem w umowionym miejscu.
W momencie gdy przesunal drazek na prawa burte, poczul, ze cos jest nie w porzadku. Torpeda kolysala sie ciezko, nie sluchajac zupelnie steru. Zredukowal szybkosc do zera i pojazd, pozbawiony wszelkiej sily napedowej, zaczal powoli opadac na dno.
Franklin lezal nieruchomo na grzbiecie swego krnabrnego wierzchowca, probujac analizowac sytuacje. Byl nie tyle przestraszony, co zly, ze nie moze dokonczyc cwiczenia. Wzywanie Dona nie mialo sensu, gdyz byl on zbyt daleko — ich male radiostacje mialy pod woda zasieg nie przekraczajacy kilkuset jardow. Co robic?
Jego umysl blyskawicznie rozpatrzyl kilka mozliwych wariantow dzialania i wiekszosc z nich od razu odrzucil. Nie mogl zreperowac torpedy, gdyz wszystkie mechanizmy byly zapieczetowane, a poza tym i tak nie mial narzedzi. Poniewaz nie dzialaly oba stery — kierunkowy i glebokosciowy — awaria musiala byc powazna i Franklin nie mogl stwierdzic, jakie jeszcze mechanizmy ulegly uszkodzeniu. Byl teraz na glebokosci okolo piecdziesieciu stop i opadal ze wzrastajaca szybkoscia. Widzial juz plaskie, piaszczyste dno i przez moment musial walczyc z automatycznym odruchem, aby nacisnac guzik oprozniajacy komory balastowe, i wyplynac na powierzchnie. Byla to najglupsza rzecz, jaka mogl zrobic, chociaz dazenie do slonca i powietrza bylo naturalne, kiedy pod woda zdarzaly sie jakies klopoty. Jednak na dnie mial czas, aby sie zastanowic nad dalszym dzialaniem, zas na powierzchni prad mogl go zaniesc o wiele mil od celu. Wprawdzie bedac na powierzchni mogl nawiazac kontakt radiowy ze stacja, ale Franklin chcial sam dac sobie rade bez zadnej pomocy z zewnatrz.
Torpeda opadla na dno wznoszac chmure piasku, ktora wkrotce zostala uniesiona lekkim pradem. Nie wiadomo skad, pojawil sie maly strzepiel, przypatrujac sie intruzowi swoimi wytrzeszczonymi oczami. Franklin nie mial czasu zajmowac sie gapiami. Ostroznie zesliznal sie ze swego pojazdu i przesunal sie w strone. sterow. Bez pletw mial powaznie ograniczona ruchliwosc pod woda, ale na szczescie torpeda miala wystarczajaca liczbe uchwytow, aby poruszac sie wokol niej bez trudu.
Tak jak sie obawial — choc nie potrafil tego wyjasnic — oba stery zawisly bezwladnie. Poruszane reka nie stawialy zadnego oporu. Zastanawial sie, czy nie da sie dolaczyc do nich linek i sterowac torpeda recznie. Mial w kieszonce kawalek linki nylonowej i noz, ale nie widzial sposobu przywiazania linki do gladkich, oplywowych lopatek sterow.
Wygladalo na to, ze bedzie musial isc do domu piechota. Nie powinno to byc zbyt trudne — mogl puscic motor na malych obrotach i pozwolic, aby torpeda ciagnela go po dnie, kierowana po prostu sila miesni. Bedzie to wprawdzie prymitywne rozwiazanie, ale teoretycznie chyba mozliwe. Poza tym nie potrafil wymyslic nic lepszego.
Spojrzal na zegarek; uplynelo zaledwie kilka minut od czasu, kiedy powinien skrecic, czyli mial nie wiecej niz minute. Don nie ma na razie powodu do niepokoju, ale za kilka minut zacznie szukac swego zblakanego ucznia. Moze najlepiej bedzie zostac na miejscu i zaczekac na Dona, ktory predzej czy pozniej powinien sie zjawic…
W tym momencie w umysle Franklina zrodzilo sie podejrzenie, ktore prawie natychmiast ustapilo miejsc pewnosci. Przypomnial sobie zaslyszane strzepki rozmow i to, ze zachowanie Dona przed dzisiejsza wycieczka bylo… nieco podejrzane, jakby szykowal w tajemnicy jakis kawal.
To musialo byc wlasnie to. Torpeda zostala uszkodzona rozmyslnie. Najprawdopodobniej Don krazyl teraz gdzies na granicy widzialnosci, czekajac na to, co on zrobi, i gotow pospieszyc z pomoca, gdyby w gre wchodzilo niebezpieczenstwo. Franklin rozejrzal sie szybko dookola, zeby zobaczyc, czy nie czai sie gdzies w mroku druga torpeda, i bez zdziwienia przekonal sie, ze nie ma po niej ani sladu. Burley jest za sprytny, zeby dac sie tak latwo zlapac. To zmienia sytuacje calkowicie, pomyslal Franklin. Teraz musi nie tylko wyplatac sie z klopotow, ale takze w miare mozliwosci odegrac sie na Donie.
Franklin wrocil na swoje miejsce i zapuscil silnik. Lekki nacisk na dzwignie gazu i torpeda zakolysala sie niecierpliwie, wznoszac z dna chmura piasku. Kilka prob wykazalo, ze mozna w ten sposob popychac pojazd po dnie, chociaz trzeba bylo stale regulowac srodek ciezkosci, zeby torpeda ani nie zakopywala sie dziobem, ani nie zadzierala go do gory. Franklin pomyslal sobie, ze bedzie to dluga droga do domu, ale skoro nie ma innego wyjscia…
Zrobil tak zaledwie kilkanascie krokow w asyscie gromady zadziwionych ryb, kiedy nagle zaswital mu nowy pomysl. Wydawalo sie to zbyt piekne, aby moglo byc prawdziwe, ale co szkodzi sprobowac. Franklin polozyl sie na torpedzie w normalnej pozycji, przesuwajac sie nieco w tyl i w przod, az wyregulowal srodek ciezkosci. Nastepnie skierowal dziob nieco ku gorze, wlaczyl jedna czwarta mocy silnika i rozlozyl rece.
Wymagalo to ciaglego napiecia miesni i blyskawicznych reakcji, aby kontrolowac ciagle skoki torpedy. Przeprowadziwszy kilka prob stwierdzil, ze mozna sterowac za pomoca rak, chociaz to rownie trudne jak jazda na rowerze „bez trzymanki”. Przy szybkosci pieciu wezlow powierzchnia dloni wystarczala do kontrolowania ruchow pojazdu.
Franklin byl zadowolony z siebie i zastanawial sie, czy ktos juz przed nim jezdzil w ten sposob na torpedzie. Dla proby zwiekszyl szybkosc do osmiu wezlow, ale dlonie i przedramiona nie wytrzymywaly nacisku wody i musial z powrotem zmniejszyc szybkosc, zanim nie stracil panowania nad pojazdem.
Wlasciwie nie ma powodu, pomyslal, zeby; nie zjawic sie w umowionym punkcie, na wypadek, gdyby Don czekal tam na niego. Spozni sie o pare minut, ale przynajmniej udowodni, ze potrafi wykonac zadanie pomimo trudnosci, ktore — jak sie domyslal — raczej nie byly dzielem przypadku.
Kiedy stwierdzil, ze Dona nie ma w umowionym miejscu, domyslil sie, co sie stalo. Jego nieoczekiwana ruchliwosc musiala zaskoczyc Burleya, ktory stracil go z oczu w podwodnym mroku. Moze go teraz szukac! Franklin dla zasady wyslal sygnal radiowy, ale nie uslyszal w odpowiedzi glosu instruktora. „Wracam do domu!” krzyknal. Don musial byc gdzies dalej niz o cwierc mili i zapewne z coraz wiekszym niepokojem szukal swego zblakanego ucznia.
Nie mialo sensu komplikowac sobie nawigacji i pozostawac dluzej pod woda. Franklin skierowal swoj pojazd ku powierzchni i stwierdzil, ze znajduje sie o niecale tysiac jardow od przystani. Obciazajac tyl torpedy i utrzymujac dziob nad powierzchnia pomknal niczym slizgacz i po pieciu minutach byl na miejscu.
Gdy tylko torpeda przeszla kapiel antykorozyjna, obowiazkowa dla wszelkiego sprzetu uzywanego w slonej wodzie morskiej, Franklin zabral sie do niej. Kiedy zdjal plyte zamykajaca dostep do korony sterowania, przekonal sie, ze byl to szczegolny egzemplarz. Bez schematu przelaczen trudno bylo zorientowac sie we wszystkich funkcjach zdalnie sterowanego urzadzenia przekaznikowego, ale niewatpliwie mialo ono ciekawy repertuar mozliwosci. Moglo na przyklad wylaczac silnik, oprozniac lub napelniac zbiorniki balastowe oraz blokowac ster kierunkowy i glebokosciowy. Franklin podejrzewal, ze kompas i glebokosciomierz rowniez mogly byc wylaczane w miare potrzeby. Ktos wyraznie nie zalowal czasu i staran, aby zrobic z tej torpedy prawdziwa pulapke dla zbyt pewnych siebie uczniow…
Przykrecil plyte z powrotem i zameldowal swoj powrot oficerowi dyzurnemu.
— Widzialnosc bardzo slaba — powiedzial zgodnie z prawda. — Stracilem kontakt z Donem i pomyslalem, ze najlepiej bedzie tu wrocic. Mysle, ze Don tez zglosi sie niedlugo.
W mesie zapanowalo niemale zdziwienie, kiedy Franklin zjawil sie bez swego instruktora, spokojnie usiadl w kacie i zabral sie do czytania gazety. W czterdziesci minut pozniej wielkie trzasniecie drzwiami obwiescilo przybycie Dona. Na obliczu inspektora odmalowala sie zarazem ulga i zaklopotanie, kiedy rozejrzal sie po sali i dostrzegl swego ucznia, ktory w odpowiedzi poslal mu najniewinniejsze spojrzenie i spytal:
— Dlaczego tak pozno?
Burley odwrocil sie do swoich kolegow i wyciagnal reke.
— Placic, chlopcy! — zarzadzil.
Duzo czasu zajelo mu dojscie do tego wniosku, ale teraz juz wiedzial, ze zaczyna lubic Franklina.
V
Indra pomyslala sobie, ze dwaj mezczyzni, oparci o porecz nad glownym basenem akwarium, nie wygladaja na uczonych, tak czesto odwiedzajacych ich osrodek. Dopiero kiedy podeszla blizej i mogla im sie lepiej przyjrzec, uswiadomila sobie, kto to jest. Ten wielki to starszy inspektor Burley, wiec ten drugi musi byc jego tajemniczym uczniem, przechodzacym intensywne szkolenie indywidualne. Slyszala kiedys jego nazwisko, ale wylecialo jej z pamieci, gdyz nie miala nic wspolnego ze sprawami szkolenia specjalistow. Jako pracownik naukowy spogladala z