IX

Kapitan Bert Darryl mial nadzieje, ze bedzie to spokojna podroz. Jesli istnieje na swiecie jakas sprawiedliwosc, to chyba nalezy mu sie wreszcie troche spokoju. Ostatnim razem zdarzyla sie ta nieprzyjemna historia z glinami w Mackay; poprzednio byla nie zaznaczona na mapie skala kolo Wyspy Jaszczurki; a jeszcze przed tym, do licha, ten w goracej wodzie kapany mlody glupek ustrzelil harpunem pietnastostopowego rekina tygrysiego i potem jezdzil za nim po calym dnie.

Na oko sadzac jego klienci byli tym razem ludzmi rozsadnymi. Oczywiscie Biuro Turystyki zawsze zapewnialo, ze przysylaja ludzi odpowiedzialnych i wyplacalnych, ale mimo to czasami trafialy do niego zadziwiajace typy. Trzeba bylo jednak zarobic na kawalek chleba, a utrzymanie tego pudla w stanie uzywalnosci taz kosztowalo niemalo.

Dziwnym zbiegiem okolicznosci wszyscy jego klienci nazywali sie zawsze Jones, Robinson, Brown i Smith. Kapitan Bert uwazal, ze to glupi pomysl, ale Biuro tego zadalo. Oczywiscie zgadywanie, kim oni sa naprawde, tez mialo swoj urok. Niektorzy byli tak ostrozni, ze nosili na twarzy gumowe maski w czasie calej wyprawy — nawet pod maskami do nurkowania. Musialy to byc jakies grube ryby, ktore baly sie, ze zostana rozpoznane. Wyobrazcie sobie na przyklad skandal, gdyby przylapano sedziego Sadu Najwyzszego albo sekretarza Departamentu Kosmonautyki na klusownictwie w rezerwacie! Na sama mysl o tym kapitan Bert zachichotal.

Jego mala piecioosobowa lodz podwodna znajdowala sie w odleglosci czterdziestu mil od pierscienia raf, szukajac przejscia od strony oceanu. Oczywiscie dzialanie w poblizu Wysp Koziorozca, w sercu terytorium wroga, bylo ryzykowne, ale tutaj mozna bylo znalezc najwieksze ryby, wlasnie dlatego, ze tu mialy najlepsza ochrone. Trzeba ryzykowac, jesli chce sie zadowolic klienta…

Kapitan Bert jak zwykle starannie opracowal taktyke. W nocy nie bylo patroli, a w razie czego jego hydrolokator dalekiego zasiegu uprzedzilby go, dajac czas do ucieczki. Tak wiec mogl bezpiecznie podkradac sie noca, zeby dotrzec w upatrzone miejsce przed switem i wypuscic swoja niecierpliwa sfore z pierwszymi promieniami slonca. Kapitan bedzie lezal na dnie, utrzymujac z nimi kontakt radiowy. Jesli wyplyna poza zasieg radiostacji, beda mogli kierowac sie impulsem hydrolokatora. A jesli oddala sie na tyle, ze straca i ten kontakt, to tym gorzej dla nich. Kapitan poklepywal sie po kieszeni, w ktorej spoczywaly bezpiecznie cztery urzedowe oswiadczenia, zwalniajace go od wszelkiej odpowiedzialnosci, gdyby cos przytrafilo sie Smithowi, Brownowi, Jonesowi i Robinsonowi. Czasami nachodzily go watpliwosci, czy ma to jakies znaczenie, skoro nie sa to ich prawdziwe nazwiska, ale Biuro zapewnilo go, ze moze sie nie martwic. Zreszta kapitan Bert nie nalezal do tych, ktorzy sie — zbytnio przejmuja, bo gdyby tak bylo, to juz dawno zmienilby profesje. Na razie S., J., R. i B. lezeli na swoich kojach, dokonujac ostatniego przegladu ekwipunku, ktory przyda im sie po wschodzie slonca. Smith i Jones mieli nowiutkie strzelby, z ktorych nikt jeszcze nie strzelal, a ich pasy obwieszone byly wszelkimi mozliwymi przyrzadami do podmorskich polowan. Kapitan Bert przygladal im sie ironicznie, gdyz obaj reprezentowali doskonale znany mu gatunek klientow. Ci faceci tak przejmowali sie swoim sprzetem, ze w rezultacie nigdy nie korzystali ze swoich strzelb ani aparatow fotograficznych. Beda obijac sie beztrosko wokol rafy i narobia tyle szumu, ze wszystkie ryby w promieniu mili beda wiedzialy, co sie swieci. Ich piekne strzelby, ktore potrafia przebic na wylot wazacego pol tony rekina z odleglosci piecdziesieciu stop, prawdopodobnie nigdy nie wystrzela. Zreszta dla nich nie ma to wiekszego znaczenia; beda i tak zadowoleni z siebie.

Co innego Robinson. Jego kusza miala co najmniej piec lat i byla lekko wyszczerbiona. Widac bylo, ze umie sie z nia obchodzic i nieraz jej uzywa. Nie nalezal on do tych zwariowanych sportowcow, ktorzy musza natychmiast kupowac ostatni model, jak kobiety, starajace sie za wszelka cene nadazac za moda. Kapitan Bert byl przekonany, ze Robinson przyniesie najwieksza zdobycz.

Towarzysz Robinsona Brown byl jedynym, ktorego kapitan nie potrafil rozgryzc. Dobrze zbudowany mezczyzna po czterdziestce, o zdecydowanych rysach, byl najstarszym z mysliwych i jego twarz wydawala sie jakby znajoma. Byl zapewne jakims wysokim urzednikiem, ktory czul potrzebe porozrabiania od czasu do czasu. Kapitan Bert, ktorego natura nie znioslaby pracy w instytucjach Rzadu Swiatowego ani w ogole w zadnej instytucji, rozumial go doskonale.

Mieli teraz pod soba przeszlo tysiac stop wody i wciaz jeszcze wiele mil dzielilo ich od rafy, ale w tego rodzaju pracy obowiazywala nieustanna czujnosc i kapitan Bert z rzadka tylko pozwalal sobie oderwac wzrok od ekranow i zegarow tablicy kontrolnej, aby spojrzec, jak jego niewielka zaloga przygotowuje sie do porannych lowow. Dlatego tez prawie natychmiast zauwazyl male, ale wyrazne echo na ekranie hydrolokatora.

— Wielki rekin na horyzoncie, chlopcy — oglosil wesolo. Wszyscy rzucili sie do ekranu.

— Skad wiadomo, ze to rekin? — spytal ktorys.

— To prawie pewne. Wieloryb nie moglby wyplynac na zewnetrzna strone rafy.

— Czy to aby nie lodz podwodna? — spytal czyjs podenerwowany glos.

— Na pewno nie. Lodz podwodna dalaby dziesieciokrotnie wieksze echo. Nie wpadajcie w panike.

Pytajacy umilkl zawstydzony. Przez nastepne kilka minut wszyscy w milczeniu obserwowali echo zblizajace sie do srodka ekranu.

— Minie nas w odleglosci nie wiekszej niz cwierc mili — powiedzial Smith. — Moze by tak zmienic kurs i zobaczyc, czy uda sie go dogonic?

— Beznadziejna sprawa. Ucieknie, jak tylko uslyszy nasze motory. Jesli staniemy, moze podplynac, zeby nas obwachac, ale co z tego? I tak nie dobierzecie sie do niego. Jest noc, a on plynie na glebokosci dla was niedostepnej.

Ich uwage odwrocila wielka lawica ryb — prawdopodobnie tunczykow, jak oswiadczyl kapitan — ktora pojawila sie w poludniowym sektorze ekranu. Kiedy lawica znikla, godnie wygladajacy Brown powiedzial z zastanowieniem:

— Gdyby to byl rekin, to chyba zmienilby juz kierunek.

Kapitan Bert pomyslal sobie to samo i zaczynal miec watpliwosci.

— Mysle, ze przyjrzymy mu sie z bliska — powiedzial. — Co nam to szkodzi?

Kapitan zmienil nieco kurs. Dziwne echo podazalo niezmiennie w tym samym kierunku. Poruszalo sie zupelnie wolno i zblizenie sie do niego na odleglosc umozliwiajaca bezposrednia obserwacje nie bylo trudne. W odpowiednim momencie kapitan Bert wlaczyl kamera i reflektor ultrafioletowy i… jeknal.

— Wpadlismy, chlopcy. To glina.

Rozlegly sie cztery jednoczesne jeki i choralne „Ale przeciez mowiles…” Kapitan uciszyl ich kilkoma starannie dobranymi slowami i nadal wpatrywal sie w ekran.

— Cos tu nie gra — powiedzial. — Mialem wtedy racje. To nie jest lodz podwodna, to torpeda. Wykryc nas nie moze, bo nie ma tam odpowiednich urzadzen. Ale co on u diabla robi tutaj po nocy?

— Lepiej uciekajmy! — zawolalo kilka wystraszonych glosow.

— Cisza! — ryknal kapitan Bert. — Dajcie mi pomyslec. — Spojrzal na glebokosciomierz. — Do licha — mruknal, tym razem cicho. — Idziemy na glebokosci stu sazni. Jesli ten facet nie oddycha jakas specjalna mieszanka, to znaczy, ze jest gotowy.

Wpatrywal sie z bliska w ekran telewizora; trudno bylo powiedziec cos na pewno, ale wygladalo, ze postac lezaca na wolno plynacej torpedzie jest podejrzanie nieruchoma. Tak, teraz nie mial juz watpliwosci. Bezwladnie zwisajaca glowa zdradzala, ze czlowiek jest nieprzytomny albo martwy.

— Bedzie cholerny klopot — oswiadczyl kapitan — ale nie mamy innego wyjscia. Trzeba wziac tego faceta na poklad.

Ktos usilowal protestowac, ale zaraz umilkl. Kapitan mial niewatpliwie racje. Trzeba tak zrobic, a pozniej dzialac w zaleznosci od sytuacji.

— Jak to zrobic? — spytal Smith. — Nie mozemy przeciez wyjsc z lodzi na tej glebokosci.

— Trudna sprawa — przyznal kapitan. — Cale szczescie, ze plynie tak wolno. Sprobuje go podniesc.

Zblizyl sie do torpedy z niezwykla ostroznoscia manipulujac sterami. Nagle rozlegl sie glosny stuk i wszyscy zerwali sie z miejsc. Tylko kapitan nie drgnal, gdyz on jeden wiedzial, co sie stanie.

Odchylil sie w fotelu i westchnal z ulga.

— Udalo sie za pierwszym razem! — powiedzial z duma. Torpeda z bezwladna postacia w uprzezy przekrecila sie do gory dnem. Teraz jednak nie plynela juz w dol, ale zaczela sie powoli wznosic ku odleglej

Вы читаете Kowboje oceanu
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату