powierzchni.
Tak popychana dotarla do granicy dwustu stop; przez ten czas kapitan wydal szczegolowe polecenia. Wyjasnil swoim pasazerom, ze istnieje jeszcze szansa, iz pilot torpedy zyje. Gdyby jednak wydobyto go teraz na powierzchnie, umrze na pewno w rezultacie choroby kesonowej po zmianie cisnienia z dziesieciu atmosfer do jednej.
— Bedziemy musieli potrzymac go troche na glebokosci okolo dwustu stop, a potem zaczniemy poddawac go dekompresji w naszej sluzie. Kto z was go sciagnie? Mnie nie wolno odejsc od sterow.
Nikt nie watpil, ze byl to jedyny powod i ze kapitan bez wahania wyszedlby na zewnatrz, gdyby ktos z obecnych mogl go zastapic przy sterach. Po chwili milczenia odezwal sie Smith:
— Ja schodzilem do trzystu stop na zwyklym powietrzu.
— Ja rowniez — wtracil Jones. — Oczywiscie nie w nocy — dodal po namysle.
Kapitan postanowil uznac to za forme zgloszenia sie na ochotnika. Obaj wysluchali w skupieniu instrukcji z takimi minami, jakby mieli isc do ataku na bagnety, wlozyli akwalungi i bez entuzjazmu weszli do sluzy powietrznej.
Na szczescie obaj mieli dobre przygotowanie i kapitan mogl w ciagu paru minut dac pelne cisnienie.
— W porzadku, chlopcy — powiedzial. — Otwieram wlaz. Szczesliwej drogi!
Swiatlo reflektora bardzo by im sie przydalo, niestety bylo ono specjalnie filtrowane, aby nie przepuszczac swiatla widzialnego. Kapitan obserwowal ich na ekranie, jak podplywaja do torpedy z pochodniami, zarzacymi sie slabo niczym robaczki swietojanskie. Smith, wychylony z otworu sluzy, kierowal Jonesem za pomoca liny. Zarowno lodz, jak torpeda plynely szybciej niz czlowiek, nalezalo wiec wyprzedzic torpede i tak manewrowac ciagnionym na linie Jonesem, aby mogl ja schwytac. Nie musialo to byc dla niego zbyt przyjemne, ale na szczescie juz przy drugiej probie udalo mu sie przechwycic torpede.
Reszta byla stosunkowo prosta. Jones wylaczyl silnik torpedy i kiedy oba pojazdy zatrzymaly sie, Smith poplynal mu z pomoca. Obaj wyplatali pilota torpedy z uprzezy i przyholowali go do lodzi. Maska na jego twarzy by nadal szczelna, istniala wiec nadzieja ratunku. Nielatwo bylo przeciagnac bezwladne cialo przez waski otwor wlazu i Smith musial zostac przez jakis czas na zewnatrz, czujac sie przerazliwie samotny i opuszczony.
I w ten sposob, kiedy po polgodzinie Walter Franklin otworzyl oczy, stwierdzil ze zdumieniem, ze lezy na koi w malej, turystycznej lodzi podwodnej, otoczony przez pieciu mezczyzn. Najdziwniejsze bylo to, ze czterech z nich mialo twarze zawiazane chustkami, tak ze widzial tylko ich oczy…
Spojrzal na piatego, na jego pobruzdzona zmarszczkami twarz, szpakowata czupryne, rzadka kozia brodke. Nawet bez tej wymietoszonej marynarskiej czapki widac bylo, kto tu jest kapitanem.
Potworny bol glowy utrudnial Franklinowi skupienie mysli. Z najwiekszym trudem wydobyl z siebie slowa:
— Gdzie ja jestem?
— Mniejsza o to, kolego — odpowiedzial ten z brodka. — To my chcemy wiedziec, co u diabla robiles na glebokosci stu sazni ze zwyklym akwalungiem. O, do licha, znowu zemdlal!
Kiedy Franklin odzyskal przytomnosc po raz drugi, czul sie juz znacznie lepiej i zaczal sie interesowac tym, co sie wokol niego dzieje. Zapewne niezaleznie od tego, kim byli ci ludzie powinien odczuwac dla nich wdziecznosc, na razie jednak swiadomosc, ze zostal uratowany, nie wywolywala w nim zadnych uczuc.
— Po co to? — spytal, wskazujac na konspiracyjne chusty. Kapitan odwrocil glowe od tablicy kontrolnej i spytal:
— Jeszcze nie wiesz, gdzie jestes?
— Nie.
— Chcesz powiedziec, ze nie wiesz, kim jestem?
— Przykro mi, ale nie wiem.
Chrzakniecie kapitana moglo byc oznaka zarowno niedowierzania, jak i rozczarowania.
— Widocznie jestes jednym z nowych. Nazywam sie Bert Darryl i jestes na pokladzie „Lwa Morskiego”. Ci dwaj dzentelmeni narazali zycie, zeby cie wyciagnac.
Franklin spojrzal we wskazanym kierunku i zobaczyl dwa czarne trojkaty.
— Dziekuje — powiedzial i zamilkl nie majac pojecia, co tu jeszcze dodac. Teraz wiedzial juz, gdzie jest, i mogl sie domyslic biegu wydarzen.
Wiec tak wygladal slynny — slowo to nabieralo roznego znaczenia w ustach roznych ludzi — kapitan Darryl, ktorego ogloszenia widzialo sie na stronicach wszystkich czasopism poswieconych sportom wodnym. Kapitan Darryl, organizator pasjonujacych podwodnych polowan; nieustraszony i doswiadczony mysliwy i rownie doswiadczony i nieustraszony klusownik, ktorego bezkarnosc od dawna byla zrodlem cynicznych uwag wsrod inspektorow. Kapitan Darryl — jeden z ostatnich wielkich romantykow w naszym nieromantycznym wieku, jak powiadaja niektorzy. Kapitan Darryl — wielki szarlatan, jak mowia inni…
Franklin rozumial teraz, dlaczego pozostali czlonkowie zalogi sa zamaskowani. Bylo to widocznie jedno z nielegalnych przedsiewziec kapitana i Franklin slyszal, ze w takich wypadkach jego klientami bywaja najwyzej postawione osobistosci. Tylko takich zreszta bylo stac na podobne wyprawy; utrzymanie „Lwa Morskiego” musialo kosztowac niemalo, mimo ze kapitan Darryl znany byl z tego, ze nigdy nie placil gotowka i mial dlugi we wszystkich portach od Darwinu do Sydney.
Franklin patrzyl na otaczajace go anonimowe postacie i zastanawial sie, kto to moze byc i czy rozpoznalby kogos z nich. Nie wysilano sie zbytnio, aby ukryc potezne kusze na gruba zwierzyne, zlozone na jednej z koi. Ciekawe, gdzie kapitan wiozl swoich klientow i na co mieli polowac? Zreszta w tej sytuacji lepiej przymknac oczy i wiedziec jak najmniej.
Kapitan Darryl doszedl do tego samego wniosku.
— Zdajesz sobie chyba sprawe, kolego — powiedzial przez ramie, zaslaniajac jednoczesnie starannie tablice, z ktorej mozna by odczytac polozenie statku — ze twoja obecnosc na pokladzie jest cokolwiek klopotliwa. Mimo to nie moglismy pozwolic ci zginac, chociaz zasluzyles na to za swoje glupie numery. Problem polega na tym, co robic z toba dalej?
— Mozecie mnie wysadzic na Wyspie Czapli. Chyba nie jestesmy zbyt daleko? — Franklin usmiechnal sie, dajac do zrozumienia, ze nie traktuje tej propozycji powaznie. Az dziwne, jak lekko i pogodnie bylo mu na sercu; moze to tylko czysto fizyczna reakcja organizmu, a moze rzeczywiscie cieszyl sie, ze bedzie mial okazje jeszcze raz rozpoczac zycie od nowa.
— Masz wymagania! — burknal kapitan. — Ci dzentelmeni nie po to zaplacili za polowanie, zeby wasi harcerze popsuli im cala zabawe.
— Moga zdjac te swoje chustki. Nie jest im zbyt wygodnie, a ja ich nie wydam, nawet jesli ktoregos rozpoznam.
Z pewnym ociaganiem pasazerowie zdjeli chustki. Franklin z ulga przekonal sie, ze nie zna nikogo z nich ani osobiscie, ani z fotografii.
— Jest tylko jedno wyjscie — powiedzial kapitan. — Musimy cie gdzies wysadzic, zanim przystapimy do dziela.
Podrapal sie w glowe, dokonujac w mysli przegladu znanej mu do najdrobniejszego szczegolu mapy Archipelagu Koziorozca i podjal decyzje.
— Do rana i tak sie ciebie nie pozbedziemy, wiec bedziecie musieli spac na zmiane. Jesli chcesz sie na cos przydac, to mozesz popracowac w kambuzie.
— Rozkaz — odpowiedzial dziarsko Franklin.
Switalo, kiedy doplynal do piaszczystej plazy, zataczajac sie wyszedl na brzeg i zdjal pletwy. (To moja zapasowa para. Nie zapomnij mi ich odeslac — powiedzial kapitan Darryl, pomagajac mu wcisnac sie do komory sluzowej).
Gdzies tam, za rafami, „Lew Morski” kontynuowal swoj podejrzany rejs i mysliwi szykowali sie do wyplyniecia. Mimo ze bylo to sprzeczne z jego zasadami i obowiazkami sluzbowymi, Franklin zyczyl im powodzenia.
Kapitan obiecal za cztery godziny zawiadomic Brisbane, skad wiadomosc zostanie natychmiast przekazana na Wyspe Czapli. Widocznie zapas tych czterech godzin pozwoli kapitanowi i jego klientom zrealizowac swoje plany i wyniesc sie poza wody Swiatowej Organizacji.
Franklin wyszedl na plaze, zdjal oporzadzenie i mokre ubranie, a potem polozyl sie i patrzyl na wschod slonca, ktorego juz nie spodziewal sie zobaczyc. Mial cztery godziny na to, zeby uporzadkowac mysli i na nowo