Slonce ledwie zdazylo ukazac sie ponad rafami, kiedy Don Burley wyciagnal Franklina z lozka. Stosunek Dona do niego ulegl teraz trudnej do okreslenia zmianie. Don byl wstrzasniety i przygnebiony tym, co sie zdarzylo, i usilowal na swoj nieco gwaltowny sposob wyrazic sympatie i zrozumienie. Jednoczesnie czul sie dotkniety w swojej milosci wlasnej; nawet teraz nie chcialo mu sie wierzyc, ze Indra od poczatku interesowala sie nie nim, lecz Franklinem, ktorego nigdy nie uwazal za powaznego rywala. Nie zeby byl zazdrosny o Franklina; zazdrosc byla dla niego uczuciem nie znanym. Martwilo go tylko odkrycie — jakiego predzej czy pozniej dokonuje wiekszosc mezczyzn — ze nie zna kobiet tak dobrze, jak sadzil.

Franklin spakowal juz swoje rzeczy i jego pokoj wygladal pusto i nieprzytulnie. Mimo ze wyjezdzal prawdopodobnie tylko na kilka dni, zbyt skromne byly mozliwosci lokalowe, aby do jego powrotu pokoj mogl stac pusty.

Franklin z filozoficzna rezygnacja pomyslal, ze to wylacznie jego wina.

Don spieszyl sie, co nie bylo niczym niezwyklym, lecz mial przy tym mine spiskowca, jakby przygotowal dla Franklina wielka niespodzianke i teraz niepokoil sie jak dziecko, czy wszystko ulozy sie po jego mysli. W kazdej innej sytuacji Franklin oczekiwalby jakiegos kawalu, ale teraz chyba chodzilo o cos innego. Do tego czasu zrosl sie juz ze swoja mala cwiczebna lodzia podwodna w jeden organizm i teraz plynal wedlug podawanego przez Dona kursu, wyczuwajac jakims szostym zmyslem, ze znajduja sie gdzies w trzydziestomilowym kanale pomiedzy Rafa Wistari a ladem. Z sobie tylko wiadomych powodow, ktorych nie chcial wyjawic, Don wylaczyl glowny ekran hydrolokatora przed stanowiskiem pilota i Franklin sterowal na slepo. Don mogl obserwowac otoczenie na drugim ekranie w tyle kabiny i Franklin musial od czasu do czasu zwalczac pokuse obejrzenia sie do tylu. Ostatecznie byl to uzasadniony element treningu; ktoregos dnia moze byc zmuszony do prowadzenia lodzi oslepionej na skutek jakiejs awarii.

— Mozesz sie teraz wynurzyc — powiedzial wreszcie Don. Staral sie, aby jego slowa zabrzmialy niedbale, ale nie potrafil ukryc wzruszenia w glosie. Franklin oproznil zbiorniki balastowe i nawet bez patrzenia na glebokosciomierz poczul, kiedy znalezli sie na powierzchni, gdyz lodzia zaczelo kolysac. Nie bylo to zbyt przyjemne i mial nadzieje, ze nie potrwa to dlugo.

Don rzucil jeszcze jedno spojrzenie na swoj ekran i wskazal gestem na wlaz.

— Otworz — powiedzial. — Obejrzymy sobie krajobraz,

— Moze nas zalac — zaprotestowal Franklin. — Morze jest niespokojne.

— Jak staniemy we dwojke w otworze, to wiele sie nie naleje. Masz, wloz te peleryne. To uchroni wnetrze przed bryzgami.

Wszystko to wydawalo sie szalenstwem, ale widocznie Don wiedzial, co robi. Pokrywa wlazu odsunela sie i w gorze zajasnial maly, owalny skrawek nieba. Don pierwszy wspial sie na drabinke; Franklin poszedl w jego slady, mruzac oczy dla ochrony przed wiatrem i bryzgami wody.

Tak, Don — wiedzial, co robi. Nic dziwnego, ze tak mu zalezalo na zrobieniu tej wycieczki przed odjazdem Franklina z wyspy. Na swoj sposob Don okazal sie znakomitym psychologiem i Franklin poczul niewymowna wdziecznosc dla niego, byla to bowiem jednak z najpiekniejszych chwil w jego zyciu. Raz tylko przezywal cos podobnego, kiedy po raz pierwszy ogladal Ziemie w calej jej zapierajacej dech pieknosci, plynaca na tle nieskonczenie dalekich gwiazd. Widok, jaki mial teraz przed soba, przepelnil jego serce podobna nabozna czcia, podobnym odczuciem, ze jest swiadkiem dzialania sil wszechswiata.

Wieloryby szly na polnoc, a on byl wsrod nich. W nocy pierwsze sztuki musialy przejsc przez Brame Queenslandza w drodze do cieplych morz, gdzie mlode mogly bezpiecznie przyjsc na swiat. Ze wszystkich stron otaczala go zywa flotylla, wytrwale i jakby bez wysilku rozcinajaca fale oceanu. Ogromne, ciemne ciala wylanialy sie z wody, by za chwile zniknac z powrotem, nie pozostawiajac najmniejszej zmarszczki na powierzchni. Franklin byl zbyt pochloniety tym widokiem, aby troszczyc sie o bezpieczenstwo, nawet wtedy, gdy jeden z potworow wynurzyl sie o niecale czterdziesci stop od lodzi. Rozlegl sie donosny swist, kiedy zwierze oproznilo swoje pluca, i Franklin poczul oslabiony na szczescie odlegloscia odor stechlego powietrza. Pochwycil tez spojrzenie smiesznie malego oka, ktore sprawialo wrazenie zagubionego w tej potwornej, nieksztaltnej glowie. Przez chwile dwa ssaki — dwunog, ktory wyszedl z morza, i czworonog, ktory do niego powrocil — przygladaly sie sobie ponad dzielaca je przepascia ewolucji. Jak wieloryb widzi czlowieka? Franklin zadal sobie to pytanie i zastanawial sie, czy mozna znalezc na nie odpowiedz. Zaraz jednak gigantyczne cielsko zanurzylo sie w glebiny, przez chwile potezny ogon unosil sie nad powierzchnia, zanim wody zwarly sie, zapelniajac nagle powstala proznie.

Daleki odglos grzmotu sprawil, ze Franklin spojrzal w strone ladu. O pol mili dalej olbrzymy baraszkowaly wsrod fal. Nagle z jakas niesamowita powolnoscia wylonil sie z morza dziwny ksztalt, nie kojarzacy sie z niczym, co widzial na filmach lub fotografiach, i na moment zawisl w powietrzu, jak tancerz, ktory w skoku wydaje sie przez ulamek sekundy nie podlegac prawom grawitacji. Potem z tym samym leniwym wdziekiem opadl na fale i dopiero po chwili rozlegl sie ogluszajacy huk upadku.

Powolnosc tego poteznego wyskoku nadawala mu nierealny charakter, jak we snie albo na zwolnionym filmie. Nic nie moglo lepiej unaocznic Franklinowi gigantycznych rozmiarow tych potworow, otaczajacych go niczym plywajace wyspy. Nieco poniewczasie pomyslal o tym, co moze sie stac, jesli ktorys z wielorybow przeplynie pod lodzia albo przejawi zbytnia nia zainteresowanie…

— Nie ma powodow do obaw — uspokoil go Don. — One nas znaja. Czasem tylko ocieraja sie o lodz, zeby uwolnic sie od pasozytow, i wtedy sa pewne klopoty. Jesli zas chodzi o obawe zderzenia, to one znacznie lepiej od nas widza, co sie wokol nich dzieje.

Jakby dla zaprzeczenia tym slowom tuz obok lodzi wylonila sie ociekajaca woda gora, opryskujac ich od stop do glow. Lodz zakolysala sie szalenczo i przez chwile wygladalo na to, ze przewroca sie do gory dnem. Kiedy niebezpieczny moment minal, Franklin uswiadomil sobie, ze moze doslownie siegnac reka i dotknac obroslej paklami glowy, unoszacej sie na falach. Nieksztaltna paszcza otwarla sie w potwornym ziewnieciu i setki fiszbinowych plyt zadrzaly jak zaluzje na wietrze.

Na pewno przeraziloby to Franklina, gdyby byl sam, ale Don zdawal sie calkowicie panowac nad sytuacja. Wychylil sie z otworu wlazu i krzyknal w strone niewidocznego ucha olbrzyma:

— Plyn, stara! Nie jestesmy twoim malcem! Wielka paszcza z wiszacymi draperiami fiszbinow zatrzasnela sie, male oko — dziwnie podobne do krowiego i pozornie niewiele wieksze — spojrzalo na nich jakby z wyrzutem. Lodz podwodna zakolysala sie ponownie i wieloryb znikl.

— Sam widzisz, ze nie ma zadnego niebezpieczenstwa — wyjasnil Don. — To spokojne i dobre zwierzaki, chyba ze sa z mlodymi. Jak kazde bydlo.

— No, nie wiem, czy podplynalbys na taka odleglosc do ktoregos z wielorybow uzebionych, na przyklad do kaszalota.

— To zalezy. Gdyby chodzilo o starego odynca, prawdziwego Moby Dicka, to wolalbym nie probowac. Podobnie z orkami. Moglyby pomyslec, ze nadaje sie do zjedzenia, chociaz daloby sie je odstraszyc syrena. Kiedys znalazlem sie posrodku haremu, zlozonego moze z tuzina samic kaszalota, i damy nie mialy nic przeciwko temu, mimo, ze niektore z nich byly z pociechami. Co dziwniejsze, pan wladca rowniez nie okazywal niepokoju. Widocznie orientowal sie, ze nie jestem rywalem.

Don zamyslil sie i po chwili powiedzial:

— Byl to jedyny wypadek, kiedy widzialem na wlasne oczy wieloryby uprawiajace milosc. Bylo to cos zdumiewajacego — poczulem sie tak przytloczony, ze przez tydzien chodzilem z kompleksem nizszosci.

— Jak sadzisz, ile sztuk moze byc w tym stadzie? — spytal Franklin.

— Mysle, ze kolo setki. Aparaty przy bramie zanotowaly to dokladnie. Mozna wiec smialo powiedziec, ze plynie tu wokol nas co najmniej piec tysiecy ton znakomitego miesa i tranu, wartosci kilku milionow dolarow. Czy na sama mysl o tym nie robi ci sie przyjemnie?

— Nie — odpowiedzial Franklin. — I zaloze sie, ze dla ciebie to rowniez nie ma zadnego znaczenia. Teraz juz wiem, dlaczego tak lubisz te prace, i nie musisz zgrywac sie przede mna.

Don nie probowal zaprzeczac. Stali obok siebie w ciasnym otworze wlazu, nie czujac slonych bryzgow na twarzach, zlaczeni wspolnymi myslami i uczuciami, a obok nich parly na polnoc najpotezniejsze zwierzeta, jakie kiedykolwiek zyly na Ziemi. I wtedy Franklin ostatecznie zrozumial, ze jego dalsze zycie zostalo wyraznie okreslone. Nigdy nie przestanie — zalowac tego, co utracil, ale okres daremnego zalu i ponurych rozmyslan mial juz za soba. Utracil bezmiar kosmosu, ale zdobyl bezmiar oceanu.

To bylo wiecej, niz czlowiek mogl sobie wymarzyc.

Вы читаете Kowboje oceanu
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату