do tego, ze mowili do siebie „Don” i „Walt”. Burley nadal nie wiedzial nic o przeszlosci Franklina, chociaz ukul sobie na wlasny uzytek kilka teorii. Najbardziej sklanial sie ku hipotezie, ze jego uczen jest wyjatkowo uzdolnionym kryminalista, ktory zostal calkowicie wyleczony i teraz przechodzi rehabilitacje. Zastanawial sie nawet, czy Franklin mogl byc morderca, co bylo intrygujacym przypuszczeniem, i zywil cicha nadzieje, ze ta wlasnie hipoteza jest prawdziwa.
Franklin nie zachowywal sie juz tak dziwnie, jak podczas pierwszego spotkania, chociaz niewatpliwie widac po nim bylo zwiekszone napiecie nerwowe. Poniewaz jednak zdarzalo sie to nawet najlepszym inspektorom, Don nie przejmowal sie tym zbytnio. Jego zaciekawienie przeszloscia Franklina rowniez nieco zmalalo, gdyz mial zbyt wiele zajec, aby o tym myslec. Zycie nauczylo go cierpliwosci, a nie watpil, ze predzej czy pozniej dowie sie calej prawdy. Byl prawie pewien, ze raz czy dwa Franklin szykowal sie, aby mu cos wyznac, lecz cofnal sie w ostatniej chwili. W obu wypadkach Don udawal, ze nic nie zauwazyl, i nadal utrzymywali we wzajemnych stosunkach z gory ustalony bezosobowy ton.
Byl piekny poranek i tylko lekka fala poruszala powierzchnie oceanu, kiedy weszli na waskie molo, siegajace az do skraju rafy. Byl przyplyw i cala rafa znajdowala sie pod woda, ktorej glebokosc nie przekraczala jednak pieciu — szesciu stop, tak ze widac bylo kazdy szczegol dna. Franklin i Burley zaledwie raczyli spojrzec na to naturalne akwarium, nad ktorym przechodzili. Byl to dla nich zbyt dobrze znany widok; poza tym wiedzieli, ze prawdziwe piekno i cuda raf koralowych kryja sie w glebszych wodach, dalej w morzu.
W odleglosci dwustu jardow od brzegu koralowy krajobraz gwaltownie zapadal sie w glebine, lecz molo szlo jeszcze dalej, opierajac sie na coraz to wyzszych slupach, az wreszcie konczylo sie platforma, na ktorej wznosilo sie kilka budynkow. Podjeto tu bohaterski i trzeba przyznac uwienczony powodzeniem wysilek, aby uniknac brudu i chaosu panujacego zazwyczaj w stoczniach i na nabrzezach; nawet dzwigi zostaly zaprojektowane tak, aby nie razily oka. Rzad Stanu Queensland po dlugich debatach wydzierzawil Archipelag Koziorozca Swiatowej Organizacji do Spraw Wyzywienia, pod warunkiem jednak, ze nie ucierpi na tym piekno wysepek. Trzeba przyznac, ze warunku tego na ogol dotrzymano.
— Zamowilem dwie torpedy — powiedzial Burley, kiedy zeszli po schodach na koncu mola i przekroczyli podwojne drzwi wielkiej sluzy powietrznej. Franklin uslyszal pstrykniecie w uszach, ktore przystosowywaly sie do zwiekszonego cisnienia; domyslil sie, ze musza byc ze dwadziescia stop pod powierzchnia wody. Znajdowali sie w jasno oswietlonym pomieszczeniu, zawalonym wszelkiego rodzaju podwodnym ekwipunkiem — od zwyklych aparatow tlenowych do skomplikowanych urzadzen napedowych. Dwie zamowione przez Dona torpedy lezaly w swoich lozyskach na pochylni schodzacej do wody. Pomalowane byly na kolor jasnozolty, zarezerwowany dla sprzetu szkoleniowego, i Don spojrzal na nie z niechecia.
— Juz od paru lat nie uzywalem czegos takiego — odezwal sie do Franklina. — Dasz sobie z tym rade lepiej ode mnie. Ja, kiedy juz mam wejsc do wody, wole poruszac sie sila wlasnego napedu.
Rozebrali sie do kapielowek i koszulek i zapieli na sobie szelki akwalungow. Don wzial do reki maly, ale zaskakujaco ciezki plastykowy cylinder i podal go Franklinowi.
— To jest wlasnie ten aparat do regulacji cisnienia, o ktorym ci mowilem — powiedzial. — Zawarte w nim powietrze pod cisnieniem tysiaca atmosfer jest ciezsze od wody i dlatego potrzebne sa te dodatkowe zbiorniki balastowe. Urzadzenie samoregulujace dziala bardzo sprawnie; w miare zuzycia powietrza zbiorniki balastowe stopniowo napelniaja sie woda, tak ze caly cylinder jest zawsze wywazony na zero. W przeciwnym razie wyrzuciloby cie na powierzchnie jak korek.
Spojrzal na wskazniki cisnienia i kiwnal aprobujaco glowa.
— Sa napelnione prawie do polowy — powiedzial. — To wiecej, niz nam potrzeba. Taki zbiornik solidnie napompowany wystarcza na caly dzien siedzenia pod woda, a my nie bedziemy dluzej niz godzine.
Zalozyli nowe, przykrywajace cala twarz maski, juz wczesniej sprawdzone i dopasowane. Na okres ich pobytu tutaj maski te beda czyms rownie prywatnym, jak szczoteczki do zebow, gdyz nie ma dwoch twarzy zupelnie identycznych, a najmniejsza nawet szczelina moze stac sie przyczyna fatalnych nastepstw.
Po sprawdzeniu zapasow powietrza i podwodnych krotkofalowek Don i Walter polozyli sie na plask, kazdy na swojej wysmuklej torpedzie, kryjac glowy za niskimi przezroczystymi oslonami, chroniacymi przed naporem wody, kiedy beda plynac z szybkoscia dochodzaca do trzydziestu wezlow. Franklin wsunal stopy w strzemiona, wyczuwajac palcami pedal gazu i dzwignie uruchamiajaca wsteczny bieg. Maly drazek sterowy, pozwalajacy kierowac torpeda jak samolotem, miescil sie przed jego twarza posrodku pulpitu sterowniczego, ktory oprocz tego mial jedynie kilka przelacznikow, kompas oraz wskazniki predkosci, glebokosci i stanu baterii.
Don udzielal Franklinowi ostatnich instrukcji, konczac slowami:
— Trzymaj sie o dwadziescia stop w prawo ode mnie, tak zebym mogl cie miec caly czas na oku. Gdyby stalo sie cos takiego, ze bedziesz musial wypuscic torpede z rak, to na litosc boska wylacz silnik. Nie chcemy, zeby buszowala po calej rafie. Gotowe?
— Gotowe — odpowiedzial Franklin do swego mikrofonu.
— W porzadku. Ruszamy.
Torpedy zesliznely sie lekko po pochylni i znalezli sie pod woda. Nie bylo to dla Franklina czyms zupelnie nowym, gdyz podobnie jak wiekszosc ludzi na swiecie probowal pletwonurkowania, a nawet plywal w akwalungu, aby przekonac sie, na czym to polega. Kiedy mala turbina odezwala sie za jego plecami, a sciany podwodnej komory zaczely umykac do tylu, nie czul nic, poza przyjemnym podnieceniem.
Z chwila gdy wydostali sie spod filarow mola na otwarte wody, zrobilo sie wokol nich jasniej. Widocznosc nie byla zbyt dobra — nie wiecej niz trzydziesci stop — ale Don wiedzial, ze na pelnym morzu bedzie lepiej. Skierowal teraz swoja torpede pod katem prostym do skraju rafy, plynac ku glebszym wodom z niewielka szybkoscia pieciu wezlow.
— Najwiekszym niebezpieczenstwem — odezwal sie glos Dona w nausznikach Franklina — jest mozliwosc wpakowania sie na cos przy zbyt duzej szybkosci. Trzeba duzego doswiadczenia, aby nauczyc sie wlasciwie oceniac odleglosci pod woda. O, widzisz?
Don skrecil gwaltownie, aby wyminac wielka bryle koralu, ktora nagle wyrosla tuz przed nimi. Franklin pomyslal sobie, ze jesli ten pokaz byl zaplanowany, to Don rzeczywiscie pieknie wyliczyl moment. Kiedy mijali te zywa gore w odleglosci nie wiekszej niz dziesiec stop, zauwazyl niezliczone stada jaskrawo ubarwionych ryb, przypatrujacych im sie z pozorna obojetnoscia. Widocznie zdazyly sie juz tak przyzwyczaic do torped i lodzi podwodnych, ze nie reagowaly na ich widok. Zreszta cala ta strefa stanowila scisly rezerwat i ryby nie mialy powodu do obaw.
Po kilku minutach jazdy ze zwiekszona szybkoscia znalezli sie na szerszych wodach kanalu, oddzielajacego wyspe od pierscienia raf. Mieli teraz miejsce na wykonywanie ewolucji i Franklin w slad za swoim nauczycielem robil cale serie skretow, petli i zygzakow, tracac w koncu wszelkie poczucie kierunku. Czasami pikowali w dol, do rozciagajacego sie o sto stop ponizej dna, a potem, niczym ryby latajace, wyskakiwali na powierzchnie, aby zorientowac sie w polozeniu. Don przez caly czas prowadzil komentarz, przerywany pytaniami, aby sprawdzic, jak Franklin reaguje na jazde.
Bylo to niezwykle przyjemne przezycie. Tutaj, w kanale, woda byla znacznie czystsza i widocznosc siegala stu stop. W pewnej chwili wjechali w srodek ogromnej lawicy makreli, ktore towarzyszyly im zaciekawione, dopoki nie zwiekszyli szybkosci. Nie widzieli nigdzie rekinow i Franklin dal wyraz swemu zdziwieniu z tego powodu.
— Trudno je zobaczyc, kiedy sie plynie torpeda — wyjasnil Don — bo odstrasza je halas silnika. Jesli chcesz poznac miejscowe rekiny, bedziesz musial poplywac tradycyjnie albo wylaczyc silnik i zaczekac, az podplyna, zeby ci sie przyjrzec.
W oddali zamajaczyl niewyraznie jakis ciemny masyw, zmniejszyli wiec szybkosc i powoli zblizali sie do niewielkiego lancucha koralowych wzgorz, wznoszacego sie na dwadziescia do trzydziestu stop nad dnem.
— Tu gdzies mieszka pewien moj stary znajomy — powiedzial Don. — Ciekawe, czy jest w domu. Ostatni raz widzielismy sie przed czterema laty, ale dla niego to nie jest dlugo. Mieszka tutaj juz od kilku stuleci.
Oplywali teraz skraj wielkiego, porosnietego zielenia koralowego grzyba i Franklin wpatrywal sie w cien pod jego kapeluszem. Bylo tam kilka sporych glazow i para wytwornych aniolow morskich, ktore stawaly sie prawie niewidoczne, kiedy zwracaly sie do niego swoja plaska strona. Nie potrafil jednak dostrzec niczego, co usprawiedliwialoby zainteresowanie Dona.
Franklin poczul dreszcz niepokoju, kiedy jeden z glazow poruszyl sie, na szczescie nie w jego kierunku. Najwieksza ryba, jaka widzial w zyciu — dlugoscia dorownujaca torpedzie, lecz znacznie grubsza — wpatrywala sie w niego swoimi wylupiastymi oczami. Nagle ryba groznie rozwarla paszcze i Franklin poczul sie jak Jonasz w