woli zawod lekarza.

– Malarzem?

– Tak – potwierdzil major i jeszcze raz zademonstrowal usmiech z dolkami. – Ale nie malarzem pokojowym.

Wskazal za siebie, a wtedy Brunetti skorzystal z okazji, by sie lepiej przyjrzec nieduzym obrazkom wiszacym na scianach. Byly to glownie morskie pejzaze, kilka przedstawialo ruiny zamkow, a wszystkie namalowano w delikatnym stylu, imitujacym dziewietnastowieczna szkole wenecka.

– To panskiego syna?

– Nie. Jego jest tamten.

Na lewo od drzwi Brunetti zobaczyl portret starej kobiety, ktora smialo patrzyla mu prosto w oczy, trzymajac w rekach czesciowo obrane jablko. Obrazowi brakowalo delikatnosci pozostalych, choc w pewnym sensie byl calkiem niezly i mogl sie podobac osobie o tradycyjnych gustach.

Gdyby syn Ambrogianiego namalowal owe pejzaze, komisarz rozumialby zal majora. Wszystko jednak wskazywalo, ze chlopak dokonal wlasciwego wyboru.

– To bardzo dobre – sklamal Brunetti. – A kto jest autorem tamtych?

– Aa, ja je namalowalem, ale wiele lat temu, jeszcze za czasow szkolnych.

Najpierw dolki w policzkach, a teraz te spokojne, delikatne obrazy. Widocznie amerykanska baza jest pelna niespodzianek.

Ktos lekko zapukal do drzwi i natychmiast otworzyl, nim Ambrogiani zdazyl zareagowac. Wszedl jakis kapral, ktory niosl na tacy dwie kawy, szklanki i butelke wody mineralnej. Postawil tace na biurku i wyszedl.

– Wciaz taki upal jak latem – odezwal sie major. – Lepiej pic duzo plynow.

Podal Brunettiemu jedna filizanke, druga postawil przed soba. Kiedy juz wypili kawe i siegneli po szklanki z woda, komisarz uznal, ze mozna zaczac rozmowe.

– Czy cos wiadomo o tym Amerykaninie, sierzancie Fosterze?

Ambrogiani popukal palcem w cienka teczke lezaca na blacie biurka. Prawdopodobnie zawierala dokumenty w sprawie zabitego Amerykanina.

– Nic. Przynajmniej my nic nie wiemy. Amerykanie, oczywiscie, nie chca przekazac nam zadnych akt – odparl i szybko sie poprawil: – To znaczy, jesli w ogole cos maja w tej kwestii.

– Dlaczego?

– To dluga historia – rzekl major z pewnym wahaniem, jednoznacznie wskazujacym, ze pragnal, by komisarz ciagnal go za jezyk.

– A moglbym ja poznac? – spytal Brunetti, ktory zawsze lubil dogadzac innym.

Ambrogiani chwile wiercil sie w fotelu, wyraznie dlan za ciasnym. Popukal w teczke, wypil niewielki lyk wody, odstawil szklanke i znowu popukal w teczke.

– Widzi pan, Amerykanie sa tutaj od zakonczenia wojny. Siedza w tej bazie, a ona stale sie rozrasta. Obecnie jest ich wiele tysiecy, wraz z rodzinami.

Komisarz sie zastanawial, o co chodzi w tym przydlugim wstepie.

– Poniewaz sa tu od dawna – ciagnal major – i byc moze dlatego, ze jest ich tak duzo, uwazaja baze za swoja wlasnosc, choc traktat jasno okresla, ze to w dalszym ciagu terytorium wloskie.

Znowu zaczal sie wiercic.

– Macie z nimi jakies klopoty? – spytal Brunetti.

– Nie – odpowiedzial Ambrogiani po dluzszym milczeniu. – W gruncie rzeczy nie sprawiaja zadnych klopotow, ale pan wie, jacy sa Amerykanie.

Komisarz slyszal to juz wiele razy o Niemcach, Slowianach, Anglikach. Wszyscy uwazali, ze obcokrajowcy sa „jacys”, lecz w istocie nikt nie potrafil tego okreslic. Brunetti pytajaco uniosl glowe.

– Wlasciwie to nie jest arogancja. Moim zdaniem sa tylko zbyt pewni siebie, a nie aroganccy jak Niemcy. Tu bardziej chodzi o ich poczucie wlasnosci, jakby wszystko, lacznie z calym naszym krajem, w pewnym sensie do nich nalezalo. Jakby uwazali ten kraj za swoj, skoro zapewniaja mu bezpieczenstwo.

– Czy rzeczywiscie zapewniaja mu bezpieczenstwo? – wtracil Brunetti.

Ambrogiani sie rozesmial.

– Przypuszczam, ze zapewniali je po wojnie i chyba w latach szescdziesiatych. Nie jestem jednak pewien, czy przy obecnym stanie techniki na swiecie kilka tysiecy spadochroniarzy w polnocnych Wloszech sprawi wielka roznice.

– Takie sa odczucia ludzi? – zapytal komisarz. – To znaczy wojskowych, karabinierow?

– Owszem. Mysle, ze tak. Ale powinien pan zrozumiec, jak wszystko widza Amerykanie.

Dla Brunettiego slowa majora stanowily odkrycie. W kraju, w ktorym wiekszosc instytucji publicznych nie zasluguje na szacunek, jedynie karabinierzy zdolali zachowac twarz i wciaz na ogol ciesza sie opinia nie skorumpowanych. Niemniej w powszechnym przekonaniu ci sami karabinierzy to bufoni, ktorzy nigdy niczego nie rozumieja i swoja legendarna glupota rozbawiaja caly narod. Tymczasem tu jeden z nich stara sie wyjasnic czyjs punkt widzenia i najwyrazniej go rozumie. Nieslychane.

– A my jakim wojskiem dysponujemy? – odezwal sie Ambrogiani, zadajac to pytanie najoczywisciej retorycznie. – My, karabinierzy, wszyscy jestesmy ochotnikami, ale cale wojsko to poborowi, z wyjatkiem tych nielicznych zolnierzy zawodowych. Reszta to dzieciaki, osiemnasto- i dziewietnastolatki, a im tak sie chce byc zolnierzami… – przerwal, by stosownie sie usmiechnac -…jak zmywac naczynia i slac swoje lozka, co w okresie sluzby wojskowej musza robic, prawdopodobnie pierwszy raz w zyciu. Tak tylko traca poltora roku, a przeciez w tym czasie mogliby sie uczyc lub pracowac. Przechodza glupie, brutalne cwiczenia, ubrani w brudne mundury, i otrzymuja tak maly zold, ze nie wystarcza im na papierosy.

Brunetti wszystko to znal z doswiadczenia. Odsluzyl swoje osiemnascie miesiecy.

Ambrogiani natychmiast wyczul slabnace zainteresowanie komisarza.

– Mowie to, zeby wyjasnic, jak tu na nas patrza Amerykanie. Przypuszczam, ze ich chlopcy… i dziewczeta sa ochotnikami. To dla nich kariera. Lubia ja. Dostaja zold, ktory pozwala im zyc. Wielu jest dumnych z tego, ze sa zolnierzami. A tutaj co widza? Chlopcow, ktorzy woleliby grac w pilke albo isc do kina, ale musza robic to, czym gardza, a w rezultacie robia to zle. Amerykanie zatem sadza, ze wszyscy jestesmy leniwi.

– A wiec? – spytal Brunetti chcac, by major sie skracal.

– A wiec – powtorzyl Ambrogiani – nie rozumieja nas i zle o nas mysla dlatego, ze my ich nie rozumiemy.

– Pan powinien ich rozumiec. W koncu jest pan wojskowym.

Major wzruszyl ramionami, jakby pragnal zaznaczyc, ze przede wszystkim jest Wlochem.

– Czy to rzecz niezwykla, ze nie chca pokazac wam akt, jesli je maja?

– Nie. Oni nie sa sklonni pomagac nam w takich sprawach.

– Nie bardzo wiem, co pan ma na mysli, mowiac „w takich sprawach”, panie majorze.

– Chodzi mi o przestepstwa, w ktore Amerykanie sa zamieszani poza terenem bazy.

Z pewnoscia slowa te mogly sie odnosic do Amerykanina zamordowanego w Wenecji, ale komisarza zaintrygowala liczba mnoga.

– Czesto sie zdarzaja?

– Nie, niezbyt. Pare lat temu kilku Amerykanow mialo klopoty z powodu morderstwa. Afrykanina. Zatlukli go na smierc deskami. Byli pijani, a on tanczyl z biala kobieta.

– Bronia swoich kobiet? – zapytal komisarz, starajac sie ukryc sarkazm.

– Nie. Oni tez byli czarni.

– Co sie z nimi stalo?

– Dwoch skazano na dwanascie lat, a trzeciego uniewinniono.

– Kto ich sadzil, tamci czy nasi?

– Mieli szczescie, bo nasi.

– Dlaczego mieli szczescie?

– Poniewaz proces odbywal sie przed sadem cywilnym, ktory daje znacznie nizsze wyroki. Procz tego odpowiadali za zabojstwo. Tamten ich sprowokowal, wymyslal im i walil w ich samochod, wiec sad uznal, ze reagowali na zagrozenie.

– Ilu ich bylo?

– Trzech zolnierzy i cywil.

Вы читаете Smierc Na Obczyznie
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату