pojda ze mna. Byli juz po sluzbie.

– Dobrze sie z nimi pracuje, prawda?

– Tak, panie komisarzu.

– Ciesze sie. No, czas pogadac z dziewczyna.

Brunetti wszedl do ciasnego, ponurego pokoiku.

Przez brudne okienko znajdujace sie wysoko na jednej ze scian – zbyt wysoko, zeby ktokolwiek zdolal do niego podskoczyc – wpadalo niewiele swiatla; pojedyncza szescdziesieciowatowa zarowka za druciana oslona, palaca sie na srodku sufitu, tez rzucala slaby blask.

Mara siedziala na skraju jednego z trzech krzesel. W pokoiku nie bylo nic, ani stolu, ani innych mebli, ani umywalki; tylko trzy proste, drewniane krzesla. Na podlodze walaly sie niedopalki. Kiedy Brunetti wszedl, dziewczyna podniosla glowe, poznala go i zupelnie spokojnym tonem powiedziala:

– Dzien dobry.

Sprawiala wrazenie zmeczonej, jakby kiepsko spala w nocy, ale nie wydawala sie specjalnie zdenerwowana tym, ze przebywa w areszcie. Na oparciu jednego z wolnych krzesel wisiala kurtka ze sztucznego futra, ktora Brunetti widzial podczas ich poprzedniego spotkania; bluzka i spodnica, ktore Mara miala na sobie, byly wygniecione, jakby w nich spala. Makijaz albo jej sie starl, albo go zmyla; bez niego wygladala znacznie mlodziej, niemal jak nastolatka.

– Bywalas juz w takich miejscach, prawda? – spytal Brunetti siadajac.

– Nawet nie pamietam ile razy. Ma pan papierosy? Skonczyly mi sie, a glina na korytarzu nie chce nawet otworzyc drzwi.

Brunetti podszedl do drzwi i trzykrotnie zastukal, a kiedy Gravini otworzyl, spytal go, czy ma papierosy. Funkcjonariusz dal mu paczke. Komisarz wreczyl ja dziewczynie.

– Dziekuje. – Wyjela papierosa, po czym siegnela do kieszeni spodnicy po plastikowa zapalniczke. – Moja matka umarla od tego. – Pomachala zapalonym papierosem, obserwujac unoszacy sie z niego dym. – Mowilam, zeby tak wlasnie napisano w akcie zgonu, ale lekarze nie chcieli. Napisali „nowotwor”, a powinni byli napisac „marlboro”. Blagala mnie, zebym nie palila, i obiecalam jej, ze nie nigdy zaczne.

– Dowiedziala sie, ze palisz?

Mara potrzasnela glowa.

– Nie, ani o tym, ani o wielu innych rzeczach.

– Na przyklad o jakich?

– Na przyklad o mojej ciazy. Zmarla, kiedy bylam w czwartym miesiacu. Pierwsza ciaza, wiec niewiele bylo po mnie widac. Matka niczego nie zauwazyla.

– Moze by sie ucieszyla. Zwlaszcza jesli wiedziala, ze umiera.

– Mialam pietnascie lat.

– Aha. – Brunetti odwrocil wzrok. – Mialas wiecej?

– Czego?

– Dzieci. Powiedzialas, ze to byla pierwsza ciaza.

– Nie. Tylko to jedno. Przy nastepnej ciazy poronilam, a potem sie juz zawsze pilnowalam.

– Gdzie jest twoje dziecko?

– W Brazylii, u siostry mojej matki.

– Chlopiec czy dziewczynka?

– Dziewczynka.

– Ile ma lat?

– Szesc. – Usmiechnela sie na mysl o coreczce. Spojrzala na buty, potem na Brunettiego; zawahala sie, ale w koncu rzekla: – Mam jej zdjecie, jesli chce pan zobaczyc.

– Tak, oczywiscie – powiedzial, przysuwajac sie z krzeslem.

Rzucila niedopalek na podloge, po czym wyjela zza dekoltu pozlacany medalion wielkosci stulirowej monety. Otworzyla go, naciskajac przycisk u gory, i wyciagnela do Brunettiego, ktory pochylil sie, zeby lepiej widziec. Po jednej stronie medalionu ujrzal spowite ciasno niemowle o okraglej buzi, a po drugiej sztywno wyprostowana dziewczynke o dlugich, ciemnych warkoczach, ubrana w szkolny mundurek.

– Chodzi do szkoly prowadzonej przez zakonnice – oznajmila Mara, przekrzywiajac glowe, zeby tez spojrzec na zdjecia. – Uwazam, ze tak jest najlepiej.

– Tez tak sadze – zgodzil sie Brunetti. – Zona i ja rowniez posylalismy corke do zakonnic, dopoki nie skonczyla podstawowki.

– Ile ma lat? – spytala Mara, zamykajac medalion i chowajac go do bluzki.

– Czternascie. – Brunetti westchnal. – To trudny wiek – dodal i dopiero wtedy skojarzyl, co w podobnym wieku musialo przydarzyc sie Marze.

– Owszem, trudny – przyznala, nie wchodzac w szczegoly. – Mam nadzieje, ze dobre z niej dziecko.

Brunetti usmiechnal sie z duma.

– Tak, dobre. Nawet bardzo dobre.

– Ma pan wiecej dzieci?

– Syna. Siedemnastoletniego.

Kiwnela tylko glowa, jakby za duzo wiedziala o siedemnastoletnich chlopakach.

– I po co to wszystko? – spytal po dluzszej chwili Brunetti, wskazujac reka ciasne wnetrze.

Mara wzruszyla ramionami.

– Masz corke w Brazylii, wiec dlaczego az tutaj przyjechalas do pracy? – zapytal, usmiechajac sie, zeby jej nie urazic.

– Zarabiam i wysylam ciotce dosc pieniedzy, zeby starczylo na czesne, jedzenie, nowy mundurek, jesli jest potrzebny – odparla zdlawionym glosem; Brunetti nie byl pewien, zdlawionym z powodu dumy czy gniewu.

– A w Sao Paulo nie dalabys rady na wszystko zarobic? Moglabys byc z corka…

– Rzucilam szkole, kiedy mialam dziewiec lat, bo ktos musial sie zaopiekowac mlodszym rodzenstwem. Matka chorowala, a ja bylam jedyna dziewczynka. Potem, po urodzeniu corki, podjelam prace w barze. – Przechwycila jego spojrzenie. – Nie, nie taka prace. Po prostu serwowalam drinki.

Kiedy zorientowal sie, ze nie zamierza powiedziec nic wiecej, zapytal:

– Dlugo bylas kelnerka?

– Trzy lata. Starczylo na czynsz i na jedzenie dla mnie i dla ciotki, ktora opiekowala sie moja coreczka. Ale na niewiele wiecej.

Znow umilkla, lecz Brunetti domyslil sie, ze teraz opowie mu o sobie juz wszystko.

– I co bylo potem? – zapytal.

– Potem zjawil sie Eduardo, moj wloski kochanek – rzekla z gorycza. Zaczela miazdzyc butem jeden z niedopalkow, az zostaly z niego skrawki bibulki i sprasowane strzepy tytoniu.

– Eduardo?

– Eduardo Alfieri, a przynajmniej tak powiedzial, ze sie nazywa. Pewnego wieczoru zobaczyl mnie w barze, zostal az do zamkniecia i spytal, czy nie poszlabym z nim na kawe. Nie na drinka, tylko na kawe, tak jak sie zaprasza porzadna dziewczyne.

– I co sie stalo?

– A jak pan sadzi? Wypilismy kawe i odtad co wieczor przychodzil do baru, a po zamknieciu zapraszal mnie na kawe, zawsze grzecznie, z szacunkiem. Podobalby sie mojej babci, taki byl dobrze wychowany. Po raz pierwszy mezczyzna traktowal mnie jak normalna osobe, a nie jak dziure do pieprzenia, wiec stalo sie to, co stac sie musialo. Zakochalam sie.

– No tak. – Brunetti westchnal. – No tak.

– Powiedzial, ze chce sie ze mna ozenic, ale najpierw musze pojechac do Wloch i poznac jego rodzine. Obiecal, ze wszystko wezmie na siebie, ze zalatwi mi wize, prace. Mowil, ze bez trudu naucze sie wloskiego. – Usmiechnela sie gorzko. – Jedynie to sie sprawdzilo.

– I co dalej?

– Podpisalam wszystkie papiery, wsiadlam do samolotu linii Alitalia i przylecialam do Wloch. Na lotnisku w Mediolanie czekal na mnie Eduardo. – Spojrzala Brunettiemu prosto w oczy. – Pewnie slyszal pan takie historie setki razy, co?

– Takie lub podobne. I co, okazalo sie, ze sa jakies klopoty z papierami, tak?

Вы читаете Smierc I Sad
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату