Errki zawahal sie. Patrzyl na miejsce na tapczanie i zdal sobie sprawe, ze jest przeznaczone dla niego. Delikatnie okryl kurtka Morgana. W piwnicy rozlegl sie choralny ryk smiechu, ktory odbijal sie echem w jego uszach.
– Zamknijcie sie! – krzyknal zirytowany.
– Nie powiedzialem ani slowa – oswiadczyl Morgan. – A tak w ogole, to co one do ciebie mowia? Te twoje glosy. Opowiedz mi o nich. Opowiedz mi, jak to jest. Wtedy przynajmniej umre madrzejszy. – Whisky zapiekla go w zoladku i poczul sie lepiej. – Dlaczego ich sluchasz? Przeciez wiesz, ze tak naprawde wcale ich tam nie ma, no nie? Kiedys slyszalem, ze szalency wiedza, ze sa szaleni. Wlasnie tego nie rozumiem. Slyszymy glosy, mowia. Psiakrew, ja tez co jakis czas je slysze. Wewnetrzne glosy, tak jak w wyobrazni. Ale wiem, ze istnieja tylko w moim umysle i nigdy nie przyszloby mi do glowy, by robic to, co mi kaza.
– A wtedy, kiedy kazaly ci napasc na bank, co?
– Hej! Ja sam podjalem taka decyzje.
– Skad ta pewnosc?
– Potrafie chyba rozpoznac wlasny glos. – Errki nadal wpatrywal sie w puste miejsce na tapczanie. Morgan spojrzal na niego z nieklamana ciekawoscia. – Opowiedz mi o nich. Widzisz ich? Wiesz, jak wygladaja? Maja kly i zielone luski? Czy mowia czasem cos milego? Nie pozwalaj im tak toba pomiatac. Chryste, myslalem, ze cie wykoncza. Moze ja powinienem do nich przemowic. Moze posluchaja kogos obcego?
Morgan zachichotal glucho.
– Jak mawiaja, dzieci i wsciekle psy to klopot sasiadow.
Mozolnie podciagnal sie do pozycji siedzacej i przysunal do Errkiego. Potem podniosl dlon i postukal go trzy razy w czolo.
– Hej, ty tam! Przestan straszyc tego chlopaka. Jest wykonczony. Znajdz sobie jakas inna czaszke. Juz dosyc!
Errki mrugnal niepewnie oczami. Morgan mowil ze smiertelna powaga. Nagle zaczal chichotac.
– Jest ich wiecej niz jeden? Cala banda?
– Tak. Dwoch.
– Dwoch na jednego? Co za tchorze. Kaz jednemu sie wynosic, a reszte zalatwisz z szefem, jak mezczyzna z mezczyzna.
Errki rozesmial sie nerwowo.
– Plaszczem nie trzeba sie przejmowac. On tylko lezy w kacie i lopocze.
– Plaszcz?
Morgan spojrzal na niego z zaskoczeniem. Wreszcie zaczynaly do niego docierac pelne rozmiary oblakania Errkiego.
– Byl na wieszaku w korytarzu.
Czas nagle pomknal wstecz. Wszystko wrocilo w takiej samej postaci jak przed laty. Przelotnie widzial twarze i dlonie, uniesione brwi, odwrocone plecy, jedwab i aksamit, szpulki nici w wielu kolorach. Mknal do tylu droga pelna wybojow, po obu stronach ktorej ciagnely sie zielone rowy, i znalazl sie przed domem. Otwarte drzwi, waski korytarz, schody prowadzace na poddasze. Siedzial na stopniu prawie na samej gorze. Jego ojciec zrobil te schody z sosnowego drewna. Deski byly pelne przymknietych, zezujacych oczek, ktore przez caly czas go obserwowaly.
– Po prostu tam wisial. Plaszcz ojca. Nic w nim nie bylo, tylko powietrze. Lopotal, poruszal sie na przeciagu z poddasza. Kiedys wywrocil sie na lewa strone i wlasnie wtedy spadla. Czulem podmuch powietrza.
– Spadla? – Morgan rzucil mu lekko zdziwione spojrzenie.
– Moja matka. Posliznela sie na schodach. Popchnalem ja.
– Dlaczego to zrobiles? – Morgan sciszyl glos. – Nienawidziles jej?
– Kazdemu mowie, ze ja popchnalem.
– Ale tego nie zrobiles? A moze nie jestes pewny? Dlaczego mowisz, ze ja popchnales?
Przed oczyma Errkiego na tle grubo ciosanych bali migaly obrazy. Podniosl dlon i pokazal jeden z nich. Mimowolnie spojrzenie Morgana powedrowalo w slad za jego dlonia. Zauwazyl tylko brudna sciane. Errki milczal.
– Wiesz co? – powiedzial Morgan, podciagajac sie, zeby wygodniej usiasc. – Nie byloby lepiej, gdyby twoje glosy mowily do innych glosow zamiast do ciebie? To znaczy, do glosow innych pacjentow w szpitalu. Wtedy walczylyby miedzy soba, a was wszystkich zostawilyby w spokoju. Cholera, czasami mam takie pomysly, jakbym byl jakims pieprzonym geniuszem. Wiesz, jak mozesz sie ich pozbyc? Uzyj starego sposobu: poszczuj ich na siebie, a one same sie wykoncza. Podaj whisky! – Errki podniosl butelke z podlogi i trzymal. – Daj mi. Chce jeszcze!
Morgan wyciagnal dlon po butelke. Errki nie poruszyl sie.
– Kto niszczy zrodlo, umrze z pragnienia – powiedzial z powaga. Potem podal butelke Morganowi.
Ten pociagnal z niej dwa lyki.
– Dlaczego twoja matka spadla ze schodow? Opowiedz mi o tym. Bedziemy udawac, ze jestem twoim lekarzem. Jestem dobry w te klocki, tylko musisz dac mi szanse. No dalej, opowiedz wujkowi Morganowi. Opowiedz mi o tym, przyjacielu, i wszystko bedzie dobrze.
Zachichotal cicho. Byl bardzo pijany.
Errki zaczal dotykac swoich ud, jakby czegos szukajac. Jedna dlonia chwycil rewolwer za kolbe i poczul, ze sie uspokaja. Bron doskonale lezala mu w dloni. To musialo cos znaczyc.
– Szyla ludziom rozne rzeczy.
– Byla krawcowa?
– Szyla suknie slubne z jedwabiu. Garnitury i plaszcze. Albo klienci przynosili stare ubrania, ktore trzeba bylo rozpruc i znow zeszyc. Tego robila najwiecej. Prula stare garnitury.
– Napij sie – przerwal mu Morgan. – Trudno wspominac stare dzieje.
Errki napil sie i oddal butelke. W piwnicy panowala cisza. Kurz opadl, wszystko bylo szare. Przez jedna szalona chwile pomyslal, ze sobie poszli. W ciszy jego glos stal sie krystalicznie czysty. Jego wlasny glos. Slowa nie byly wczesniej zaplanowane – pojawialy sie stopniowo, a gdy czul sie niepewnie i powstrzymywal je, ich miejsce zajmowaly nowe, po czym ulatnialy sie. Jedno slowo wiodlo do drugiego i nie mial sil, by temu zapobiec.
– Mialem osiem lat – wyjasnil cicho. – Bawilem sie na schodach.
Nie bawiles sie. Zastawiles pulapke. Nie przekrecajmy faktow, bylismy tam i widzielismy wszystko. Plaszcz cie widzial najlepiej, bo wisial w korytarzu.
Errki jeknal. Narastala w nim wscieklosc. A moze rozpacz? Jak mogl tu siedziec z otwartymi ustami, z ktorych wysypywaly sie takie bzdury? Choroba, smierc i niedola. Slimaki, robaki i ropuchy. Gniewnie pokrecil glowa. Morgan wsluchal sie w jego slowa. Errki czul, ze slucha lapczywie, zupelnie jakby go dotykal, a on przeciez nie znosil, by go dotykano. Nawet tego, by Sara machala mu reka. W myslach slyszal cudowny dzwiek harfy, ktory towarzyszyl jej slowom.
– Dlaczego na schodach? – Morgan pociagnal kolejny lyk. Na razie nie mial zadnego innego planu, chcial sie tylko spic na umor. Krotkowzroczna, lecz przyjemna perspektywa. – Sam rozumiesz, to dosc dziwne miejsce do zabaw.
– Schody – rzekl ciezko Errki. – Strych. W korytarzu swiecilo sie swiatlo. Slyszalem terkot maszyny do szycia. Jak tykanie zegara. Bawilem sie na schodach, bo chcialem byc blisko niej.
– Wiec dekoracje sa juz gotowe i przedstawienie moze sie zaczac – stwierdzil Morgan. – Swiatlo sie pali, maszyna do szycia chodzi, a maly Errki ma osiem lat.
– Znalazlem w piwnicy stara zylke do wedki i zbudowalem z niej kolejke linowa. Z najwyzszego stopnia schodow na poddasze az do podlogi w korytarzu.
Morgan nie spuszczal z niego oka.
– Rozciagnales na schodach cholerna zylke do wedki?
– Przedziurawilem kilka pustych pudelek po zapalkach i zrobilem z nich wagoniki. Wsypywalem do nich migdaly i rodzynki, a potem wysylalem na dol. Zadzwonil telefon. Zawolala: „Moglbys odebrac, Errki?'. Nie chcialo mi sie, bylem zajety zabawa, bo wlasnie zaladowalem wagonik migdalami. Siedzialem na schodach i czekalem. Stanela w drzwiach i zaczela zbiegac, pokonujac po dwa stopnie naraz. Zaplatala stope w zylke i stracila rownowage. Zawsze byla bardzo cicha, ale wtedy krzyczala. Przewrocila sie i spadla, zupelnie jak mebel zrzucony