przez caly czas jest w stanie naprezenia.
– No co ty nie powiesz! Dlaczego nie jezdzisz po swiecie i nie dajesz przedstawien?
– Nie mam na to ochoty.
– Kto cie tego nauczyl?
– Magik. W Central Parku.
– Dobrze, ze masz poczucie humoru. Przyda nam sie.
– Wiesz, co on potrafil? – zapytal Errki. – Naciagal skore na dloniach, az pekala.
– No to zrob mi maly pokaz. Tylko nie rozwal butelki.
– Nie ma tu szkla – powiedzial Errki z namyslem. – Wszystkie szyby sa juz powybijane.
– Pewnie ktos tu juz byl wczesniej i odwalil za ciebie robote.
– Ale w tamtym oknie zostalo jeszcze kilka duzych kawalkow – powiedzial Errki, wskazujac na okno wychodzace na podworze.
– W takim razie rozbij je – powiedzial Morgan niecierpliwie. Dobrze sie bawil, chociaz jednoczesnie przesladowalo go uczucie, ze moze sie zdarzyc cos bardzo zlego.
Errki niepewnie wstal z tapczanu. Wpatrywal sie w okno, a potem osunal na podloge, pochylil glowe i zamknal oczy. Morgan spojrzal na niego z mieszanina radosci i smutku. Kawalek szyby w prawym gornym rogu ramy okiennej blyszczal w swietle slonca. Errki nie odzywal sie ani slowem. Siedzial bez ruchu jak posag. Morgan myslal, czy przypadkiem nie powinien postanowic, co dalej z nimi bedzie. Lecz upal i whisky odebraly mu sily. Tak milo bylo siedziec sobie spokojnie i drzemac. Zycie niezupelnie okazalo sie takie, jak sie spodziewal. Dla Errkiego tez nie. Wygladal smiesznie, siedzac na podlodze. Twardy jak skala supel upartej sily woli. Morgan zdumial sie, jak bardzo chlopak byl chudy. Delikatny jak owad. A teraz mial pokazac magiczna sztuczke. Mysl o tym, jak bardzo sie rozczaruje, kiedy nic sie nie stanie, byla prawie nie do zniesienia. Zastanawial sie, co ma powiedziec, zeby go pocieszyc. Moze zrzuci wine na whisky, mowiac, ze pozbawila go sil?
Nagle szyba pekla. Nie dla zabawy, z cichym brzekiem, lecz z hukiem. Odlamki szkla wpadly do pokoju. Morgan podskoczyl, czujac, jak serce zakolatalo mu w piersi ze strachu. Errki jeszcze siedzial na podlodze. Podniosl glowe i rozejrzal sie. Z poczatku sprawial wrazenie sennego. Potem zdziwionego.
– Cos tu jest nie tak – zawyrokowal i podszedl ku drzwiom.
– Co jest nie tak? Jak ty to, do cholery, zrobiles? – pytal oszolomiony Morgan. – I gdzie sie wybierasz?
– Wychodze – odparl Errki. – Musze cos sprawdzic.
Rozdzial 18
Kannick opuscil luk. Stal w odleglosci mniej wiecej trzydziestu metrow i patrzyl na puste okno. Tego, co zrobil, nie mozna nazwac wielkim wyczynem, ale z drugiej strony, wybicie przezroczystej, lsniacej w sloncu szyby nie bylo latwym zadaniem. Uderzajac w cel, strzala wydala wspanialy odglos. W jego wyimaginowanym swiecie wlasnie przeszyla oko generala Crooka. Podszedl blizej i przygladal sie opuszczonej chacie. W popoludniowym sloncu wygladala, jakby miala sie zaraz rozpasc. Wiedzial, ze strzale znajdzie w srodku, wbita w sciane. Rozejrzal sie za innym celem, bo w kolczanie zostala mu jeszcze jedna strzala. Robilo sie pozno, ale nie przejmowal sie nieprzyjemnosciami, ktore czekaly na niego w Guttebakken. Wiedzial dokladnie, co sie stanie, wiele razy wczesniej to przerabial, wiec sie nie bal. Wszystko bylo takie przewidywalne. Dorosli zupelnie nie mieli wyobrazni. Margunn moglaby wymyslic inny schowek na klucz do szafki. Prawdopodobnie nie zdarzy sie nic gorszego. Poza tym bedzie zadowolona, ze znalazl brakujace strzaly, bo wiedziala, ze bylo mu ich szkoda. A nowa skrytke i tak odszuka, kiedy zajdzie potrzeba. I tyle.
Patrzyl na stara chate, na poszarzale drewno, na plaskie kamienne stopnie wiodace do drzwi i na puste okna. Byl w srodku wiele razy, myszkowal po wszystkich szafkach, a nawet spal na starym tapczanie w pokoju dziennym. Spojrzal na drzwi wejsciowe. Zauwazyl na nich kilka ciemnych plam i postanowil obrac jedna z nich za cel.
Kannick byl teraz Geronimem, drzwi – meksykanskim zolnierzem, a ciemna plama – sercem zolnierza. Wroga. To oni gwalcili i zabijali kobiety i dzieci z jego szczepu. Nienawidzil ich cala dusza wojownika!
Tym razem chcial strzelic z przykleku, jak przystalo na wodza. To bylo duze wyzwanie. Zgial kolano i wyciagnal strzale z kolczana, te z zoltymi i czerwonymi lotkami. Zalozyl ja na cieciwe i wyprostowal sie. Upewnil sie, ze luk jest wypoziomowany. Znow spojrzal na ciemne plamy i wybral jedna posrodku drzwi, troche na lewo od miejsca, w ktorym znajdowala sie klamka. Potem naciagnal cieciwe, poczul, jak plytka wslizguje sie pod podbrodek, a cieciwa luku wsuwa sie na wlasciwe miejsce tuz nad koncem jego nosa.
Niech zyja Apacze!
Nieznaczna korekta i na celowniku pojawila sie plama. Katem oka zauwazyl, ze cos sie dzieje. Drzwi otworzyly sie i w wejsciu pojawila sie czarna sylwetka. Ale mozg juz wydal rozkaz. Zwolnic cieciwe. Kannick chcial opuscic luk, ale nie mogl powstrzymac strzaly. Poleciala z szybkoscia ponad stu metrow na sekunde.
Bezglosnie trafila w cel. Errki stal na schodach i wydal tylko stlumiony okrzyk zaskoczenia. Kannick zobaczyl, jak zolta strzala sterczy z nogawki czarnych spodni. Errki patrzyl zdumiony, ale nie wypowiedzial ani slowa. Z wahaniem siegnal dlonia, zeby wyciagnac ja z rany. Wtedy spostrzegl Kannicka.
Poznal postrzepione spodnie i pekate cialo. Teraz zrozumial, co chlopak mial w futerale, ktory sciskal kurczowo, kiedy pedzil w dol sciezka z obledem w oczach. Luk. Wlasnie go opuscil. Bron zalsnila czerwienia w slonecznym swietle, a strzala, ktora chlopiec przed chwila wypuscil, sterczala z prawego uda Errkiego. Nie bolalo. Chwycil strzale tuz przy spodniach i zacisnal zeby. Wysunela sie dosc latwo. Natychmiast poczul, ze cos ustepuje, jak nagle rozluzniony zacisk. Chlopiec odwrocil sie i zaczal uciekac.
Errki zrobil cos, czego nie czynil od lat – pobiegl za nim. Goraca krew puscila mu sie strumieniem po udzie. Kannick ledwie chwytal dech, ale oprocz tego ani jeden dzwiek nie wydobywal sie z jego ust. Pedzil na zlamanie karku. Porzucil nawet luk. Nigdy nie przyszloby mu do glowy, ze jest w stanie zrobic cos podobnego, ale przeszkadzal mu w ucieczce, a czarna sylwetka, ktora okazal sie Errki Johrma, chciala go dopasc! Gdy zorientowal sie w powadze sytuacji, na moment opuscily go sily. Zdekoncentrowal sie i zaczal sie potykac o galezie i poszycie. Jezeli teraz sie przewroce, juz po mnie, pomyslal. Pedzil co sil. Chcial wrocic do domu, do Guttebakken. Do domu, do Margunn i wszystkich innych, do bezpiecznego znajomego zycia w paskudnym budynku, do Philipa, ktory charczal w lozku obok. Do domu, do Christiana, do marzen o pokonaniu wszystkich rywali w mistrzostwach kraju, do domu, w ktorym na obiad byl swiezo pieczony chleb, do migoczacego telewizora i czystej poscieli co drugi tydzien. Nagle zycie nabralo wielkiej wartosci, stalo sie czyms, o co chcial walczyc, i to uczucie przytloczylo go.
Nagle potknal sie i upadl prosto w sucha trawe. Ale nie poddawal sie, jeszcze walczyl; musial znalezc cos, zeby sie bronic, zeby zabic swojego przesladowce, zanim przesladowca zabije jego! Rozgladal sie za jakims kijem, ale znajdowal tylko galazki, nie bylo nawet kamienia, ktorym moglby w niego rzucic. Wyczerpany, widzial, jak zycie umyka, gasnie mu w oczach. Skapitulowal, zwinal sie w klebek i legi bez ruchu. Nigdy nie sadzil, ze umrze tak mlodo. Ostatkiem sil przygotowal sie. Errki byl coraz blizej. Wreszcie zatrzymal sie tuz obok niego. Ten czlowiek byl szalony. Nie zachowa sie tak jak inni. To bylo najgorsze – nie wiedziec, czego mozna sie spodziewac. Przez mysl przelatywaly mu wszystkie historie, ktore o nim slyszal.
– Ten, kto sie boi dzikiej bestii, nie powinien chodzic do lasu – wyszeptal Errki.
Kannick uslyszal jego glos. Nie ruszal sie, zreszta i tak juz byl prawie martwy. Ostroznie odwrocil glowe i zauwazyl noge Errkiego odziana w powypychane, czarne spodnie. Wydawalo sie, ze rana wcale mu nie przeszkadza. Jeszcze jeden dowod na to, ze nie jest czlowiekiem. Widac, ze nie odczuwa bolu, swojego wlasnego, a juz z pewnoscia tego, ktory zadaje innym. Byl pozbawiony uczuc. Ktos, kto nie jest czlowiekiem, nie moze zywic zadnych uczuc.
– Wstan.
Glos mu nie grozil. Pobrzmiewala w nim nawet nuta zaskoczenia. Kannick wstal niepewnie, nadal ze spuszczona glowa. Zaraz zacznie sie bicie, lepiej wiec bylo przyjac ciosy na czolo i skronie. Silne uderzenie w policzek to najgorsze, co Kannick mogl sobie wyobrazic. Tego rodzaju cios byl bardzo upokarzajacy. Ale nic sie nie stalo.
– Do domu – powiedzial tylko Errki.