– Skad wiecie po jednym rzucie okiem?

Jack wskazal na wielopunktowe zacienienia kul otoczonych masa srutu na zdjeciach nie zidentyfikowanego trupa i zwrocil uwage na analogiczne plamy na zdjeciu Franconiego. Nastepnie wskazal na identycznie zrosniety obojczyk na obu zdjeciach.

– Wspaniale – stwierdzil Lou i zatarl rece z entuzjazmem niemal rownym temu, ktory zaprezentowala Laurie. – Teraz, kiedy mamy corpus delicti, bedziemy mogli nieco sie posunac w sprawie.

– A ja wreszcie zdolam wyjasnic, co, u diabla, stalo sie z jego watroba – dodal Jack.

– Z taka masa forsy urzadze sobie wielkie kupowanie – powiedziala Laurie, calujac pieciodolarowy banknot. – Ale najpierw musze sie dowiedziec, jak i dlaczego cialo wywedrowalo od nas za pierwszym razem.

Pomimo zazycia dwoch tabletek nasennych Raymond nie mogl zasnac, i po cichu, zeby nie zbudzic Darlene, zsunal sie z lozka. Nie zeby sie szczegolnie nia przejmowal. Darlene miala zreszta tak mocny sen, ze sufit moglby sie zwalic, a nie ruszylaby sie.

Poszedl do kuchni. Zapalil swiatlo. Nie byl glodny, lecz uznal, ze odrobina cieplego mleka moze uspokoic jego roztrzesiony zoladek. Od czasu, gdy zobaczyl tamten okropny widok w bagazniku forda, palila go straszna zgaga. Zazyl maalox, pepcid AC w koncu pepto-bismol. Nic nie pomoglo.

Raymond nie poruszal sie swobodnie w kuchni, przede wszystkim nie wiedzial, gdzie co jest schowane. W efekcie stracil troche czasu, zanim podgrzal mleko i znalazl odpowiednie naczynie. Kiedy juz nalal mleko do szklanki, zabral ja do gabinetu i usiadl za biurkiem.

Po kilku lykach zorientowal sie, ze jest juz pietnascie po trzeciej nad ranem. Mimo szumu w glowie wywolanego tabletkami latwo wyliczyl, ze w Strefie jest teraz po godzinie dziewiatej, dobry czas na rozmowe z Siegfriedem Spallekiem.

Polaczenie bylo niemal natychmiastowe. O tej godzinie lacza z Ameryka byly minimalnie obciazone. Aurielo odpowiedzial szybko i natychmiast polaczyl go z szefem.

– Wczesnie wstales – przywital go Siegfried. – Chcialem zadzwonic do ciebie za jakies cztery, piec godzin.

– Nie moglem spac – wyjasnil Raymond. – Co sie u was dzieje? Jaki masz problem z Kevinem Marshallem?

– Mysle, ze juz po klopocie – oswiadczyl Siegfried. Strescil pokrotce, co wydarzylo sie w Strefie, pochwalil przy tym Bertrama Edwardsa za ostrzezenie, dzieki ktoremu mozna bylo sledzic Marshalla. Powiedzial, ze Kevin i jego przyjaciolki zostali tak nastraszeni, ze z pewnoscia nawet nie pomysla o zblizaniu sie do wyspy.

– O jakich przyjaciolkach mowisz? Przeciez Kevin zawsze byl samotnikiem.

– Poszedl tam z technologiem z reprodukcji i pielegniarka z chirurgii. Szczerze powiem, ze i nas to zaskoczylo, bo rzeczywiscie caly czas byl takim marabutem, czy jak to wy, Amerykanie, mowicie, czlowiekiem spolecznie nieprzystosowanym.

– Odludkiem? – powiedzial Raymond.

– No wlasnie.

– I przypuszczam, ze powodem wizyty na wyspie byl ten ogien, ktory go tak bardzo niepokoil?

– Tak utrzymuje Bertram. Ale Bertram ma tez dobry pomysl. Powiemy Kevinowi, ze ogien rozpalaja robotnicy, ktorzy buduja most nad rzeka dzielaca wyspe na dwie czesci.

– Ale nie robia tego – stwierdzil Raymond.

– Oczywiscie, ze nie – przyznal Siegfried. – Ostatnia robota, jaka robilismy, byla platforma do podnoszonego mostu laczacego wyspe ze stalym ladem. Oczywiscie Bertram wyslal tam paru ludzi, zeby przewiezc kilkaset klatek.

– Pierwsze slysze o jakichs klatkach na wyspie. O czym ty znowu mowisz?

– Bertram nalega na porzucenie pomyslu z trzymaniem malp w izolacji na wyspie. Uwaza, ze powinnismy przetransportowac bonobo do centrum weterynaryjnego i jakos je ukryc.

– Chce, zeby zostaly na wyspie – Raymond podniosl glos. – Taka byla umowa z GenSys. Moga zamknac caly program, jezeli malpy znajda sie w centrum. Paranoicznie boja sie rozglosu.

– Wiem. To wlasnie powiedzialem Bertramowi. Rozumie, ale na wszelki wypadek chcial tam przetransportowac klatki. Nie widzialem w tym niczego niebezpiecznego. Wlasciwie to nawet dobrze byc przygotowanym na niespodzianki.

Raymond nerwowo przeczesal palcami wlosy. Nie chcial sluchac o zadnych 'niespodziankach'.

– Dzwonilem, zeby cie zapytac, jak twoim zdaniem powinnismy postapic z Kevinem i kobietami – zapytal Siegfried. – Ale od tamtej pory nastraszylismy ich zdrowo, wymyslilismy historyjke z ogniem i sadze, ze wszystko mamy pod kontrola.

– Ale nie dostali sie na wyspe, prawda?

– Nie, zblizyli sie tylko do miejsca, z ktorego przewozimy pozywienie malpom.

– Nie zycze sobie, zeby ktokolwiek tam sie zblizal.

– Rozumiem – zapewnil Siegfried. – Z powodow, o ktorych juz mowilem, nie sadze, zeby Kevin tam wrocil. Ale by miec calkowita pewnosc, wysle w okolice mostu grupe Marokanczykow i oddzial zolnierzy gwinejskich, co, mam nadzieje, przyjmiesz z aprobata.

– Moze byc – odparl Raymond. – Ale powiedz mi, co ty sadzisz na temat dymu z wyspy, zakladajac, ze Kevin ma racje?

– Ja? Nie interesuje mnie, co te malpy wyprawiaja, dopoki tam pozostaja i sa zdrowe. Czy ciebie to niepokoi?

– Nie, w najmniejszym stopniu.

– Moze powinnismy poslac im kilka pilek do nogi – zazartowal Siegfried. – To bym im pewnie zapewnilo jakas rozrywke. – Rozesmial sie serdecznie.

– Nie wydaje mi sie, zeby to byl powod do zartow – powiedzial poirytowany Raymond. Nie lubil Siegfrieda, chociaz docenial sprawnosc, z jaka prowadzil cale przedsiewziecie. Potrafil sobie wyobrazic szefa, otoczonego cala ta wypchana menazeria i czaszkami stojacymi przed nim na biurku.

– Kiedy przyjedziesz po pacjenta? Mowilem juz, ze ma sie doskonale i jest gotowy do powrotu.

– To swietnie. Zadzwonie do Cambridge i jak tylko beda mieli wolny samolot, przylatujemy. Mysle, ze zabierze to dzien, najwyzej dwa.

– Daj znac – poprosil Siegfried. – Przyjade po ciebie do Bata.

Raymond odlozyl sluchawke i odetchnal z ulga. Cieszyl sie, ze zadzwonil do Afryki, poniewaz niepokoj trapiacy go od wielu godzin mial swoje zrodlo miedzy innymi w poprzednim telefonie Siegfrieda i enigmatycznej informacji o klopotach z Kevinem. Dobrze bylo wiedziec, ze kryzys zostal zazegnany. Pomyslal nawet, ze gdyby udalo mu sie wyrzucic z umyslu przygnebiajace wspomnienie lezacej w bagazniku Cindy Carlson, to poczulby sie znowu tak dobrze jak kiedys.

ROZDZIAL 13

6 marca 1997 roku

godzina 12.00

Cogo, Gwinea Rownikowa

Kevin calkowicie stracil poczucie czasu. Od kilku godzin siedzial wpatrzony w ekran komputera. Nagle pukanie zburzylo jego koncentracje. Wstal od biurka i poszedl otworzyc drzwi. Z radoscia ujrzal Melanie, ktora, nie zwlekajac, wslizgnela sie do gabinetu. Miala ze soba duza papierowa torbe.

– Gdzie sie podziali twoi technicy? – spytala.

– Dalem im wolny dzien. W zaden sposob nie potrafilem sie dzisiaj skupic na pracy, wiec kazalem im sie cieszyc sloncem. Mielismy strasznie dluga pore deszczowa, ktora wroci do nas, zanim sie obrocimy.

– Gdzie jest Candace? – zapytala Melanie, odkladajac pakunek na laboratoryjny blat.

– Nie wiem. Nie widzialem sie z nia ani nie rozmawialem, odkad rano rozstalismy sie przed szpitalem.

To byla dluga noc. Po spedzeniu okolo godziny w lodowce, Melanie namowila ich do przejscia do dyzurki,

Вы читаете Chromosom 6
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату