– Do zobaczenia.
– Moze przywiozlbys ze soba premie – zasugerowal Siegfried.
– Zobacze, czy pieniadze dotra na czas – odparl Raymond.
Odlozyl sluchawke i usmiechnal sie. Pokrecil glowa, zaskoczony, przypominajac sobie to, co uslyszal o Kevinie.
– Nigdy nie mozna byc niczego pewnym! – skomentowal na glos i wstal zza biurka. Chcial odnalezc Darlene i pocieszyc ja. Pomyslal, ze na zgode mogliby pojsc na kolacje do jej ulubionej restauracji.
Jack ogladal na wszystkie strony jedyna probke watroby, jaka Maureen zdazyla dla niego przygotowac. Uzyl obiektywu immersyjnego, aby zajrzec w glab zasadochlonnych plamek ziarniaka. Ciagle nie mial pewnosci, czy byly tym, co sadzil, a jesli tak, to skad sie wziely.
Wyczerpawszy cala swoja wiedze z zakresu histologii i patologii, zdecydowal sie przekazac preparat wydzialowi patologii nowojorskiego szpitala akademickiego. W tej samej chwili zadzwonil telefon. To bylo oczekiwane przez Cheta polaczenie z Karolina Polnocna. Jack zadal kilka pytan i zapisal odpowiedzi. Odlozyl sluchawke i siegnal po kurtke wiszaca na szafce z dokumentacjami. Wlozyl ja zdazyl wyjac preparat z mikroskopu, kiedy znowu zadzwonil telefon. Tym razem to byl Lou Soldano.
– Bingo! – powiedzial radosnie na przywitanie. – Mam dla ciebie dobre wiesci.
– Caly zamieniam sie w sluch – odparl Jack, zdjal kurtke i usiadl.
– Skontaktowalem sie z moim znajomym z imigracyjnego i wlasnie oddzwonil do mnie. Gdy przekazalem mu twoje pytanie, poprosil, zebym sie nie rozlaczal. Nawet slyszalem, jak wystukuje nazwisko Franconiego na klawiaturze komputera. Dwie sekundy pozniej mial informacje. Carlo Franconi przylecial do kraju dokladnie trzydziesci siedem dni temu, dwudziestego dziewiatego stycznia, i wyladowal na Teterboro w New Jersey.
– Nigdy nie slyszalem o Teterboro – przyznal Jack.
– To prywatne lotnisko. Sluzy lotnictwu cywilnemu, ale glownie wielkim korporacjom, ze wzgledu na bliskosc miasta.
– Czy Carlo Franconi przylecial samolotem firmowym?
– Nie wiem. Kumpel podal mi jedynie ich numer czy symbol wywolawczy, czy jak tam to nazywaja. No wiesz, litery i cyfry wypisane na ogonie samolotu. Zaraz ci przedyktuje… o sa: N69SU.
– Czy wiesz, skad przylecial samolot? – spytal Jack, zapisujac jednoczesnie na karteczce numer samolotu i date przylotu.
– A tak. To musi byc podawane. Przylecieli z Francji, z Lyonu.
– Eee, niemozliwe.
– Tak bylo w komputerze. Dlaczego uwazasz, ze to niemozliwe?
– Bo dzis rano rozmawialem z centrala francuska zajmujaca sie rejestracja przeszczepow. Nie maja zadnej karty Amerykanina o nazwisku Franconi. Poza tym dosc kategorycznie wykluczyli wykonywanie transplatacji Amerykanom, skoro ich obywatele czekaja w kolejce.
– Informacje, jakimi dysponuje wydzial imigracyjny, musza zgadzac sie karta pokladowa samolotu i z dokumentami Federalnego Zarzadu Lotniczego oraz jego europejskiego odpowiednika. Przynajmniej tak mi sie wydaje – odparl Lou.
– Jak sadzisz, czy twoj znajomy z imigracyjnego ma jakis kontakt we Francji? – spytal Jack.
– Nie zdziwiloby mnie to. Chlopaki z wyzszych szczebli musza ze soba scisle wspolpracowac. Moge go zapytac. Co bys chcial wiedziec?
– Jezeli Franconi byl we Francji, chcialbym sie dowiedziec, kiedy tam przylecial. Najlepiej gdyby Francuzi przekazali wszelkie informacje, gdzie w ich kraju mogl przebywac. Zdaje sie, ze oni dokladnie pilnuja wszystkich obcokrajowcow, szczegolnie spoza Europy.
– Dobra, zobacze, co sie da zrobic. Zaraz do niego zadzwonie i potem oddzwonie do ciebie.
– Poczekaj, jeszcze jedno. Jak mozna sie dowiedziec, do kogo nalezy N69SU?
– To latwe. Musisz jedynie zadzwonic do Centrum Kontroli Lotow Federalnego Zarzadu Lotniczego w Oklahoma City. Kazdy to moze zrobic, ale tam tez mam znajomego.
– Kurcze, masz znajomych we wszystkich wlasciwych miejscach – skomentowal Jack.
– Tak juz jest w tej robocie. Caly czas swiadczymy sobie jakies przyslugi. Gdybys mial czekac na zalatwianie spraw oficjalnymi kanalami, zadna nie zostalaby nigdy zalatwiona.
– Nie ukrywam, ze to dla mnie bardzo wygodne, moc skorzystac z twoich kontaktow – przyznal Jack.
– To znaczy mam zadzwonic do znajomego z FZL?
– Bede zobowiazany.
– Alez cala przyjemnosc po mojej stronie. Mam wrazenie, ze im bardziej pomoge tobie, tym bardziej pomoge sobie. Najlepsze, co moge zrobic, to rozwiazac sprawe Franconiego. W ten sposob zachowam posade.
– Wychodze teraz z biura i jade do szpitala akademickiego – powiedzial Jack. – Moze zadzwonie do ciebie za jakies pol godziny?
– Doskonale – zgodzil sie Lou.
Jack pokrecil glowa. Jak wszystko w tej historii, rowniez informacje od Lou byly zaskakujace i wprawialy w zaklopotanie. Francja byla chyba ostatnim krajem, ktory wedlug Jacka Franconi mogl odwiedzic.
Po raz drugi narzucil kurtke i wyszedl z biura. Szpital miescil sie niedaleko, wiec Jack zrezygnowal z roweru i poszedl spacerem. Droga nie powinna mu zabrac wiecej niz dziesiec minut.
W holu centrum medycznego panowal jak zwykle spory ruch. Jack wsiadl do windy i pojechal na wydzial patologii. Mial nadzieje zastac doktora Malovara. Peter Malovar byl w swojej dziedzinie prawdziwym gigantem i pomimo ukonczonych osiemdziesieciu dwoch lat ciagle byl najlepszym patologiem, z jakim przyszlo sie Jackowi kiedykolwiek spotkac. Jackowi szczegolnie zalezalo na tym, zeby raz w miesiacu znalezc czas na udzial w seminarium doktora Malovara, wiec teraz, jesli mial jakis problem z zakresu patologii, nie zwracal sie do Binghama, ktory specjalizowal sie wylacznie w medycynie sadowej, lecz do Petera Malovara, eksperta patologii ogolnej.
– Profesor jak zwykle jest u siebie w laboratorium. Wie pan, jak tam dojsc? – spytala sekretarka z wydzialu patologii.
Jack skinal glowa i poszedl w strone wiekowych, szklanych drzwi, ktore prowadzily do tak zwanej 'jaskini Malovara'. Zapukal. Bylo otwarte. Wewnatrz znalazl doktora Malovara pochylonego nad swoim ukochanym mikroskopem. Staruszek wygladem przypominal troche Einsteina: rozwichrzone, siwe wlosy i obfity was. Sylwetke mial pochylona, jakby natura specjalnie ja zaprojektowala do ciaglego stania przy mikroskopie i spogladania w jego okular. Z pieciu zmyslow jedynie sluch profesora zaczal szwankowac.
Profesor przywital Jacka pospiesznie, spogladajac glodnym wzrokiem na preparat mikroskopowy w jego reku. Uwielbial, gdy zwracano sie do niego z trudnymi przypadkami, a Jack robil to czesciej niz inni.
Wreczajac szkielko, Jack chcial krotko opisac historie przypadku, ale profesor podniosl reke i nakazal milczenie. Malovar byl prawdziwym detektywem i nie znosil, aby cudze sugestie wplywaly na jego wlasne opinie. Profesor wyjal spod obiektywu preparat, ktory ogladal, i wlozyl w jego miejsce ten przyniesiony przez Jacka. Pelna minute nastawial aparature.
Podniosl glowe, siegnal po olej, kapnal na szkielko z preparatem i uzyl obiektywu immersyjnego, aby uzyskac lepsza ostrosc. Jeszcze raz sie pochylil, ale tym razem studiowal obraz przez kilkanascie sekund.
– Interesujace! – powiedzial, patrzac na Jacka, co w jego ustach bylo najwyzszej klasy komplementem. Z powodu klopotow ze sluchem mowil glosno. – Mamy tu slabo rozwinietego ziarniaka watroby i blizne. Wydaje mi sie, ze widze takze merozoity [11], ale nie jestem pewny.
Jack skinal. Domyslal sie, ze doktor Malovar mowi o drobnych punktach, ktore Jack zauwazyl w warstwie ziarniaka.
Profesor siegnal po sluchawke telefonu. Zadzwonil do jednego ze swoich kolegow i poprosil go, aby przyszedl na chwile do laboratorium. Po kilku minutach zjawil sie wysoki, chudy, przesadnie powazny mezczyzna, ubrany w dlugi, bialy fartuch. Malovar przedstawil go jako doktora Colina Osgooda, szefa parazytologii.
– Co o tym sadzisz, Colin? – spytal profesor, wskazujac na mikroskop.
Doktor Osgood patrzyl w okular nieco dluzej niz profesor, zanim podzielil sie swoimi spostrzezeniami.
– Bez watpienia pasozyty – powiedzial, nie odrywajac oczu od mikroskopu. – Merozoity, ale nie rozpoznaje ich. Albo jakis nowy gatunek, albo takie, ktore nie wystepuja u czlowieka. Niech zobaczy to Lander Hammersmith i