pomysly.
Obie panie jednak odmowily. Teresa wyjasnila, ze musza kontynuowac prace. Do poniedzialku mialy przygotowac cos nadajacego sie do pokazania prezesowi firmy i dyrektorowi wykonawczemu.
– To moze jutro wieczorem? – zaproponowal Chet.
– Zobaczymy – odparla Teresa.
Piec minut pozniej Chet i Jack zjezdzali winda na dol.
– Wywalily nas – skwitowal Chet.
– Sa stanowcze – ocenil Jack. – Twardo daza do celu.
– A ty masz ochote na piwko?
– Lepiej pojade do domu. Moze chlopaki graja w kosza. Musze troche pocwiczyc. Jestem wykonczony.
– Koszykowka o tej porze?
– Piatkowy wieczor to wyjatkowy wieczor w mojej okolicy – wyjasnil Jack.
Pozegnali sie przed gmachem spolki Willow i Heath. Chet wsiadl do taksowki, a Jack zabral sie do otwierania kolejnych zamkow. Wreszcie wsiadl na rower i popedalowal Madison Avenue na polnoc w strone Piatej Avenue i skrecil w Piecdziesiata Dziewiata. Stad wjechal do Central Park.
Zazwyczaj jezdzil szybko, tym razem jednak nie spieszyl sie. Analizowal zakonczona przed chwila rozmowe. Pierwszy raz ubral swoje podejrzenia w slowa. Wcale nie poczul sie od tego lepiej.
Chet sugerowal przewrazliwienie i Jack musial przyznac sam przed soba, ze bylo w tym nieco racji. Odkad AmeriCare pozarla jego praktyke, czul, ze smierc kroczy za nim krok w krok. Najpierw pozbawila go rodziny, pozniej zagrozila jego zyciu, zsylajac gleboka depresje. Wypelnila przeciez jego nowa zawodowa codziennosc. A teraz drazni sie z nim tym wybuchem chorob, naigrywa, mnozac wszystkie te niewytlumaczalne szczegoly.
Gdy wjezdzal coraz glebiej w ciemnosc, opustoszaly park, jego mroczny i posepny wyglad jeszcze bardziej pobudzaly niepokoj Jacka. W miejscu, gdzie jadac rano do pracy, podziwial piekno, teraz ujrzal szkielety bezlistnych drzew rysujace sie na tle groznie bielejacego nocnego nieba. Nawet odlegly, poszarpany zarys uspionego miasta przybral zlowieszczy charakter.
Jack nacisnal na pedaly i rower zaczal nabierac szybkosci. Przez chwile, z jakichs irracjonalnych powodow bal sie obejrzec za siebie. Czul przejmujacy strach, ze cos nagle zwali mu sie na plecy.
Wjechal w smuge swiatla samotnej parkowej latarni i zatrzymal sie. Zmusil sie do odwrocenia i spojrzenia w twarz przesladowcy. Lecz za nim nie bylo nikogo ani niczego. Wpatrujac sie w odlegle cienie, zrozumial, ze to, co go przerazilo, siedzialo w nim samym, w jego glowie. Ta sama depresja, ktora sparalizowala go po smierci zony i corek.
Zly na siebie zaczal znowu krecic pedalami. Czul sie zazenowany takim dziecinnym strachem. Mogl sie bardziej kontrolowac. Oczywiscie nalezalo wszystko zlozyc na karb epidemii, ktora widac zbytnio go pochlonela. Lamie miala racje – za bardzo sie w to zaangazowal emocjonalnie.
Gdy odnalazl zrodlo swych lekow, poczul sie lepiej. Park jednak nadal wygladal ponuro. Znajomi ostrzegali go przed jezdzeniem tedy po nocy, lecz on ignorowal ich ostrzezenia. Teraz po raz pierwszy zastanawial sie, czy jednak nie postepuje glupio.
Wyjazd z parku w strone Central Park West przypominal ucieczke z koszmaru. Z ciemnej, przerazajaco pustej czelusci parku nagle wyskoczyl na zatloczona ulice pelna zoltych taksowek jadacych na polnoc. Miasto zylo. Ludzie spokojnie przechadzali sie chodnikami.
Im dalej na polnoc jechal, tym bardziej nieprzyjemna stawala sie okolica. Czesto teraz spotykal wyraznie podniszczone, czasami wrecz zrujnowane budynki. Niektore zdawaly sie opuszczone, przeznaczone do wyburzenia. Chodniki i jezdnie zalegaly nie sprzatane od dawna smieci. Walesajace sie psy przeszukiwaly powywracane kubly.
Jack skrecil w lewo w Sto Szosta. Gdy tak jechal ulica, okolice jego mieszkania wydawaly mu sie tego wieczoru bardziej przygnebiajace niz zwykle. Chwila otrzezwienia w parku otworzyla mu oczy.
Zatrzymal sie przy boisku, na ktorym grywal w kosza. Nie zsiadl jednak z roweru, stopy pozostaly w noskach, jedna reka jedynie przytrzymal sie ogrodzenia oddzielajacego boisko od ulicy.
Tak jak sie spodziewal, plac zajmowali grajacy. Uliczne rteciowe latarnie, za ktorych zainstalowanie sam zaplacil, swiecily pelnym blaskiem. Rozpoznal wielu z biegajacych po boisku graczy. Warren, bez dwoch zdan najlepszy z koszykarzy, takze gral tego wieczoru. Jack slyszal jego pokrzykiwanie zachecajace kolegow z druzyny do wiekszego wysilku. Przegrani beda musieli zejsc z boiska i czekac na swoja kolejke tam, gdzie teraz czekali wczesniej pobici. Zawody zawsze byly zazarte.
Jack przygladal sie, jak Warren ulokowal w koszu ostatnia pilke meczu i przegranym nie pozostalo nic innego, jak zejsc z placu. Przygotowujac sie do kolejnego meczu, Warren dostrzegl spojrzenie Jacka. Machnal w jego strone i przyczlapal do ogrodzenia. Tak wygladal chod zwyciezcy.
– Czesc doktorku, siemanko – przywital Jacka. – Przyjechales pograc czy co?
Warren byl przystojnym Murzynem z ogolona glowa, starannie wypielegnowanym wasikiem i cialem jakby zdjetym z posagu greckiego atlety z Metropolitan Museum. Zawarcie z nim znajomosci zabralo Jackowi kilka ladnych miesiecy. W koncu rozwinela sie miedzy nimi nic przyjazni, glownie dzieki wspolnemu zamilowaniu do ulicznej koszykowki. Jack niewiele wiedzial o Warrenie poza tym, ze jest najlepszym koszykarzem w okolicy. No moze jeszcze i to, ze przewodzi lokalnemu gangowi. Rozumial, ze obie pozycje wzajemnie z siebie wynikaly.
– Mialem zamiar porzucac – przytaknal Jack. – Kto walczy?
Wejscie do gry moglo sie okazac trudnym przedsiewzieciem. Na poczatku, gdy przeprowadzil sie w te strony, caly miesiac musial cierpliwie odczekac, siedzac pod plotem, zanim zaprosili go do gry. Wtedy dowiodl, ile jest wart. Zaczeli go tolerowac, gdy okazalo sie, ze trafia do kosza nie z przypadku, lecz z pewna regularnoscia.
Sprawy posunely sie nieco do przodu, choc nie zanadto, kiedy zafundowal oswietlenie placu i odnowil tablice do gry. Oprocz Jacka bylo jeszcze tylko dwoch innych bialych, ktorym pozwolono grac. Bycie bialym stanowilo ewidentna wade w tej okolicy. Koniecznie nalezalo znac reguly.
– Ron i Jake – odparl Warren. – Ale moge cie wlaczyc do druzyny. Stara wolala Flasha do domu.
– Do tego czasu bede juz kimal – powiedzial Jack. Odepchnal sie od ogrodzenia i przejechal ostatni kawalek drogi do domu.
Przed budynkiem zsiadl z roweru i zarzucil go sobie na ramie. Zanim wszedl do srodka, podniosl wzrok i przyjrzal sie fasadzie. Byl w zbyt krytycznym nastroju, aby zaprzeczyc, ze nie prezentowala sie dobrze. Wlasciwie nalezalo stwierdzic, ze budynek prezentowal sie wyjatkowo obskurnie. Kiedys musial wygladac elegancko, gdyz jeszcze dzis widoczne byly fragmenty ozdobnego gzymsu pod krawedzia dachu. Dwa okna na trzecim pietrze zostaly zabite deskami.
Budynek mial piec pieter, a na kazdym byly dwa mieszkania. W calosci zbudowano go z cegly. Jack mieszkal na trzecim pietrze, ktore dzielil z Denise, niezamezna nastolatka z dwojgiem dzieci. Drzwi frontowe otworzyl kopnieciem. Nie bylo w nich zamka. Ostroznie, aby nie nadepnac na jakis walajacy sie na schodach kawal tynku, zaczal wspinac sie na gore. Gdy mijal drugie pietro, dotarly do jego uszu odglosy klotni i brzek tluczonego szkla. Taka niestety byla wieczorna rzeczywistosc.
Z rowerem na ramieniu musial sie troche nagimnastykowac, zeby dotrzec do swojego mieszkania. Zaczal gmerac w kieszeni w poszukiwaniu klucza, lecz niemal natychmiast zorientowal sie, ze nie bedzie mu potrzebny. Kawalek futryny na wysokosci zamka zostal wylamany. Sterczaly tylko drzazgi.
Pchnal otwarte drzwi. W mieszkaniu panowal mrok. Nasluchiwal przez chwile. Uslyszal jedynie sprzeczke z dolu i odglosy ruchu ulicznego. W mieszkaniu panowala calkowita cisza. Postawil rower, siegnal reka do wlacznika i zapalil wiszaca pod sufitem lampe.
Pokoj dzienny zostal wywrocony do gory nogami. Nie mial zbyt wielu mebli, ale to, co mial, zostalo przewrocone, oproznione albo polamane. Zauwazyl, ze male radio stojace zazwyczaj na biurku zniknelo. Wprowadzil rower do pokoju i oparl go o sciane. Zdjal kurtke i powiesil ja na kierownicy. Teraz podszedl do biurka. Szuflady byly wyjete i oproznione. Posrod rozrzuconych na podlodze przedmiotow znajdowal sie album z fotografiami. Schylil sie i podniosl go. Otworzyl i westchnal z ulga. Nie byly zniszczone. Zdjecia stanowily jedyna dla niego wartosciowa rzecz.
Polozyl album na parapecie i przeszedl do sypialni. Wlaczyl swiatlo i ujrzal podobny widok. Wiekszosc rzeczy zostala wyrzucona z szafy na podloge, podobnie z szafki przy lozku.
Stan lazienki niczym nie odbiegal od reszty mieszkania. Cala zawartosc apteczki znalazla sie w wannie.
Z lazienki poszedl do kuchni. Spodziewajac sie tego samego, wlaczyl swiatlo. Stlumiony okrzyk wyrwal mu sie z ust.