Zdjeli ubrania ochronne i znikneli w osobnych przebieralniach. Jack, ubrany w cywilne rzeczy, wyszedl do hallu i poczekal na Laurie.
– Nie musiales czekac na… – zaczela Laurie i nagle zamilkla. – Masz spuchnieta szczeke.
– To nie wszystko – powiedzial i otworzyl usta, by pokazac ulamany lewy siekacz. – Widzisz? – zapytal.
– Jasne, ze widze. – Rece Laurie powedrowaly na biodra, oczy zwezily sie. Wygladala jak rozzloszczona mama stojaca przed swoim nieznosnym dzieckiem. – Spadles z tego swojego wstretnego roweru?
– Chcialbym – odparl Jack z niewesolym smiechem. Nastepnie opowiedzial cala historie oprocz epizodow zwiazanych z Teresa.
Wyraz udawanej zlosci na twarzy Laurie powoli ustepowal miejsca niedowierzaniu.
– To wymuszenie – odezwala sie w koncu z oburzeniem.
– W pewnym sensie tak – zgodzil sie Jack. – No, ale nie pozwolmy, aby taka sprawa popsula nam lunch.
W stolowce na pierwszym pietrze wybrali z automatu potrawy – Laurie zupe, a Jack kanapke z salatka z tunczyka – i usiedli przy stoliku.
– Im dluzej mysle o tym, co mi powiedziales, tym bardziej wydaje mi sie to zwariowane – przyznala Laurie. – Co z mieszkaniem?
– Troszke zdemolowane po tej wizycie. Jednak wczesniej takze nie bylo w doskonalym stanie, wiec nic wielkiego sie nie stalo. Najgorsze, ze zabrali rower.
– Moglbys sie przeprowadzic. Nie powinienes tam mieszkac.
– Przeciez to dopiero drugie wlamanie – zaprotestowal Jack.
– Spodziewam sie, ze nie planujesz spedzic tam dzisiejszej nocy. To zbyt przygnebiajace.
– Ach nie, skadze. W nocy bede zajety. Mam oprowadzic po Nowym Jorku grupe przyjezdnych zakonnic.
Laurie rozesmiala sie.
– Sluchaj, moi rodzice wydaja dzisiaj przyjecie. Nie zechcialbys pojsc ze mna? To powinno byc przyjemniejsze niz siedzenie w spladrowanym mieszkaniu.
– Niezwykle milo z twojej strony. – To zaproszenie calkowicie go zaskoczylo. I poruszylo.
– Lubie twoje towarzystwo – przyznala Laurie. – Co ty na to?
– Wiesz przeciez, ze nie naleze do specjalnie towarzyskich.
– Zdaje sobie z tego sprawe. Ale nie zamierzam stawiac cie w trudnym polozeniu. Nie musisz mi teraz odpowiadac. Przyjecie zaczyna sie o osmej, wiec mozesz zadzwonic do mnie pol godziny wczesniej, jesli sie zdecydujesz. Masz moj numer. – Napisala go na serwetce i wreczyla Jackowi.
– Obawiam sie jednak, ze nie bede dobrym kompanem do zabawy – usprawiedliwial sie Jack.
– To juz zalezy od ciebie. Zaproszenie jest aktualne. A teraz, jesli mi wybaczysz, mam jeszcze dwie sekcje do zrobienia.
Jack patrzyl za odchodzaca Laurie. Podobala mu sie od pierwszego dnia, ale zawsze myslal o niej jako o jednej z najbardziej utalentowanych kolezanek, nic ponadto. I dopiero teraz dostrzegl, jak atrakcyjna byla kobieta, z rysami jakby wyrzezbionymi dlutem mistrza, delikatna cera, pieknymi, kasztanowymi wlosami.
Wychodzac, machnela do niego reka, a on odwzajemnil gest. Z zaklopotaniem wstal, wyrzucil tacke i poszedl na gore do siebie. W windzie zastanawial sie, co sie z nim dzialo. Cale lata poswiecil na ustabilizowanie swego zycia, a tymczasem czul, iz szczelnie dotad otaczajacy go kokon zaczyna pekac.
Wszedl do swego pokoju i usiadl za biurkiem. Pocierajac intensywnie skronie, probowal sie uspokoic. Znowu sie wzruszyl, a wiedzial, ze kiedy jest wzruszony, staje sie impulsywny.
Gdy tylko odzyskal rownowage ducha i zdolnosc koncentracji, siegnal po najblizsza teczke i otworzyl ja. Zabral sie do pracy.
Do szesnastej uporal sie ze spora czescia papierkowej roboty. Po wyjsciu z biura skierowal sie znowu w strone metra. Gdy usiadl w rozkolysanym wagonie obok innych cichych, podobnych do zombich pasazerow, doszedl do wniosku, ze musi kupic nowy rower. Poruszanie sie pod ziemia jak kret nie odpowiadalo mu.
Do mieszkania biegl po dwa stopnie. Lezacy na podescie pierwszego pietra pijany, bezdomny czlowiek nie zwrocil jego uwagi. Jack przeszedl nad nim i biegl dalej. Potrzebowal ruchu. Czul, ze im szybciej znajdzie sie na boisku, tym lepiej.
Przed drzwiami na krotko sie zawahal. Na pierwszy rzut oka wygladaly na nietkniete. Otworzyl je i zajrzal do mieszkania. Wszystko wydawalo sie w porzadku. Wiedziony jakims przeczuciem poszedl najpierw do kuchni. Z ulga stwierdzil, ze nikogo w niej nie ma.
W sypialni przebral sie w stroj sportowy – za duze spodenki, koszulke i sweter. Zawiazal wysokie buty sportowe, wlozyl na glowe opaske, chwycil pilke do koszykowki i juz byl z powrotem przy drzwiach.
Sobotnie popoludnie, jesli pogoda dopisywala, bylo zawsze wielkim koszykarskim swietem. Zazwyczaj od dwudziestu do trzydziestu chlopakow gotowalo sie do gry i tym razem nie bylo inaczej. Poranny deszcz dawno ustal. Gdy stanal niedaleko boiska, naliczyl czternastu chetnych do gry. Oznaczalo to, ze oprocz wlasnie rozgrywanego meczu bedzie najpewniej musial przeczekac jeszcze ze dwa kolejne, zanim nadarzy sie szansa wejscia do gry.
Z kilkoma znajomymi przywital sie lekkim skinieniem glowy. Etykieta nie pozwalala na okazywanie uczuc. Przez odpowiednio dluga chwile postal przy bocznej linii, po czym zapytal, kto wygrywa. Dowiedzial sie, ze druzyna Davida. Znal Davida. Ostroznie, aby nie dac do zrozumienia, jak bardzo chce grac, Jack przysunal sie do Davida.
– Wygrywasz? – zagadnal pozornie obojetnym tonem.
– Taa, wygrywam – potwierdzil nonszalancko zapytany. Dodal do tego kilka gestow i slow, ktore stanowily typowa oprawe w podobnych sytuacjach.
Przykre doswiadczenia nauczyly Jacka, ze nie nalezy ich nasladowac.
– Masz piatke? – zapytal.
David mial juz druzyne, wiec Jack sprobowal tego samego z nastepnym, ktory tego dnia wygral mecz. Chodzilo o Spita, zawdzieczajacego swoj przydomek jednej z mniej milych dla otoczenia manier [2]. Szczesliwie Spit mial tylko czworke graczy, a pamietajac o tym, ze Jack swietnie rzuca, zdecydowal sie wlaczyc go do zespolu.
Jack, pewny, ze wejdzie do gry, podszedl do jednego z bocznych koszy i zaczal sie rozgrzewac, cwiczac rzuty. Bolala go troche glowa i szczeka, ale poza tym czul sie lepiej, niz sadzil. Bardziej obawial sie o brzuch, lecz i te obawy okazaly sie niepotrzebne. Trenowal rzuty osobiste, kiedy zjawil sie Warren. Po przejsciu identycznej procedury jak Jack, zeby wejsc do gry, zjawil sie przy koszu treningowym Jacka.
– Czesc, doktorze, jak leci? – zapytal Warren. Wyrwal pilke z rak Jacka i rzucil tak celnie, ze tylko siatka bzyknela. Ruchy Warrena byly nieprawdopodobnie szybkie.
– Po staremu – odpowiedzial zgodnie z obowiazujaca norma.
Przez chwile wykonywali rutynowe rzuty w milczeniu. Najpierw rzucal Warren, dopoki nie chybil, co nie zdarzalo sie czesto. Potem to samo robil Jack. Gdy jeden rzucal, drugi zbieral pilki pod koszem.
– Warren, pozwol, ze cie o cos zapytam – zagail Jack w czasie swojej serii. – Slyszales kiedykolwiek o gangu pod nazwa Black Kings?
– Taa, cos slyszalem – odparl zapytany. Podal Jackowi pilke, najpierw celnie umiesciwszy ja w koszu jednym z tych swoich popisowych rzutow z dystansu. – Zdaje sie, ze to recydywa z okolic Bowery. Po co pytasz?
– Ciekawosc – odparl Jack. Znowu udalo mu sie trafic. Mial dobry dzien.
Warren zlapal pilke w powietrzu, lecz nie oddal jej Jackowi, ale podszedl do niego.
– Co to znaczy 'ciekawosc'? – zapytal. Mierzyl w Jacka oczami jak lufa rewolweru. – Nigdy przedtem nie interesowales sie gangami.
Warren byl inteligentny. Gdyby los mu sprzyjal, mogl zostac lekarzem, prawnikiem albo kims podobnym. Jack byl o tym przekonany.
– Na przedramieniu pewnego faceta dostrzeglem przypadkowo taki tatuaz – wyjasnil.
– Martwego faceta? – pytal dalej Warren. Wiedzial, w jaki sposob Jack zarabia na zycie.
– Jeszcze nie – odpowiedzial Jack. Rzadko pozwalal sobie na ironiczne uwagi wobec znajomych z boiska, ale tym razem jakos mu sie wyrwalo.
Warren przybral grozna poze i nadal nie wypuszczal pilki z rak.
– Jaja sobie robisz czy co?
– Co ty, kurde, zadnych jaj. Moge byc bialy, ale to nie znaczy, ze jestem glupi.