Rozmowa z matka Sheili przyniosla wiecej pytan niz odpowiedzi. Slowa Melissy wciaz sprawialy mi bol, ale zadala mi istotne pytanie: Co zamierzam zrobic, wiedzac, ze Ken zyje?
Oczywiscie zamierzalem go odszukac.
Nie jestem detektywem i nie mam potrzebnych do tego umiejetnosci. Zreszta, gdyby Ken chcial, by go odnaleziono, sam by sie pojawil. Poszukiwania mogly doprowadzic do nieszczescia.
I moze mialem cos wazniejszego do roboty.
Najpierw uciekl brat. Teraz znika bez sladu ukochana. Zmarszczylem brwi. Dobrze, ze nie mam psa.
Przytknalem butelke do ust i wtedy go zauwazylem.
Stal na rogu, moze dwadziescia piec metrow od budynku. Mial na sobie prochowiec i filcowy kapelusz z szerokim rondem. Rece trzymal w kieszeniach. Z tej odleglosci jego twarz wygladala jak lsniaca biala kula na czarnym tle, nazbyt okragla i niewyrazna. Nie widzialem jego oczu, ale wiedzialem, ze patrzyl na mnie. Czulem na sobie to ciezkie spojrzenie.
Nie poruszal sie.
Na ulicy bylo niewielu przechodniow, ale ci, ktorzy tam byli, no coz… przemieszczali sie. Tak wlasnie robia nowojorczycy. Ida. Zmierzaja dokads. Nawet czekajac, az zmienia sie swiatla lub przejedzie samochod, podskakuja w miejscu, zawsze w gotowosci. Nowojorczycy poruszaja sie. Nie potrafia ustac spokojnie.
Tymczasem ten czlowiek stal nieruchomo jak posag. Wpatrywal sie we mnie. Zamrugalem oczami. Wciaz tam byl. Odwrocilem sie, ale obejrzalem sie przez ramie. Nadal tam byl i nie ruszal sie. I jeszcze cos.
Wygladal znajomo.
Nie chcialem wyciagac pochopnych wnioskow. Dzielila nas spora odleglosc, bylo ciemno, a ja nie mam sokolich oczu, szczegolnie po zmroku. Mimo to wlos mi sie zjezyl jak u zwierzecia, ktore zweszylo straszliwe niebezpieczenstwo.
Postanowilem popatrzec na niego i zobaczyc, jak zareaguje. Nie ruszyl sie z miejsca. Nie wiem, jak dlugo tak stalismy. Czulem, ze krew przestaje mi doplywac do czubkow palcow. Zaczely mi dretwiec, ale cos dodawalo mi sil.
Zadzwonil telefon.
Odwrocilem sie z wysilkiem. Zegarek wskazywal jedenasta. Pozno na telefonowanie. Nie ogladajac sie za siebie, wszedlem do srodka i podnioslem sluchawke.
– Senny? – zapytal Squares.
– Nie.
– Chcesz sie przejechac?
Tego wieczoru mial jezdzic furgonetka.
– Dowiedziales sie czegos?
– Spotkajmy sie w studiu. Za pol godziny.
Rozlaczyl sie. Wrocilem na taras i spojrzalem. Mezczyzna zniknal.
Szkola jogi nazywala sie po prostu „Squares”. Oczywiscie, zartowalem sobie z tego. Squares stal sie rownie znana osoba jak Cher czy Fabio. Szkola, zwana tez studiem, miescila sie w pieciopietrowym budynku bez windy przy University Place, niedaleko Union Square. Poczatki byly skromne. Szkola ledwie na siebie zarabiala. Pewnego dnia slawna, az za dobrze znana wszystkim aktorka „odkryla” Squaresa. Powiedziala o nim przyjaciolkom. Po kilku miesiacach ukazal sie reportaz w
Reszta jest historia.
Nagle zadna impreza towarzyska na Manhattanie czy w Hamptons nie zaslugiwala na nazwe „wydarzenia”, jesli nie uczestniczyl w niej uwielbiany przez wszystkich guru od jogi. Squares odrzucal wiekszosc zaproszen, ale szybko nauczyl sie maksymalnie je wykorzystywac. Rzadko miewal czas, zeby uczyc. Jesli ktos chce zapisac sie na jedna z lekcji, nawet prowadzona przez ktoregos z jego najmlodszych uczniow, musi co najmniej dwa miesiace czekac na swoja kolej. Oplata wynosi dwadziescia piec dolarow za lekcje. Sa cztery studia. W najmniejszym miesci sie piecdziesieciu uczniow. W najwiekszym prawie dwustu. Squares zatrudnia dwudziestu czterech nauczycieli, ktorzy wciaz sie zmieniaja. Brakowalo pol godziny do polnocy, a w trzech klasach jeszcze trwaly zajecia.
Mozecie sobie policzyc.
Juz na schodach slyszalem zalosne pobrzekiwanie muzyki sitarowej, zlewajacej sie z pluskiem sztucznych wodospadow, tworzacych mieszanke dzwiekow, ktora dla mnie byla rownie kojaca jak miauczenie kota. Za progiem powital mnie sklep z upominkami, pelen kadzidelek, ksiazek, masci, kaset audio i wideo, plyt kompaktowych i DVD, krysztalow, paciorkow, ciuchow z bawelny i perkalu. Za kontuarem siedziala dwojka anorektycznych dwudziestolatkow w czarnych szatach, roztaczajaca wokol duszacy zapach odzywczych platkow sniadaniowych. Badz zawsze mlody. Poczekajcie, a zobaczycie. Jedno z nich bylo plci zenskiej, a drugie meskiej, chociaz nielatwo bylo powiedziec ktore. Ich glosy byly lagodne i lekko protekcjonalne, niczym u szefa sali w modnej nowej restauracji. Tkwiace w ich cialach ozdoby – ktorych bylo mnostwo – byly zrobione ze srebra i turkusow.
– Czesc – przywitalem sie.
– Prosze zdjac obuwie – powiedzial Zapewne Mezczyzna.
– Racja. Zdjalem buty.
– Chce pan…? – spytala Zapewne Kobieta.
– Zobaczyc sie ze Squaresem. Jestem Will Klein.
Moje nazwisko nic im nie mowilo. Najwyrazniej byli tu nowi.
– Ma pan umowione spotkanie z joga Squaresem?
– Z joga Squaresem? – powtorzylem. Wytrzeszczyli oczy.
– Powiedzcie mi – zachecilem. – Czy Yogi Squares jest sprytniejszy od zwyczajnego Squaresa?
Nie rozbawilo to dzieciakow. Co za niespodzianka. Ona wystukala cos na terminalu. Oboje zmarszczyli brwi, patrzac na monitor. On podniosl sluchawke i zaczal gdzies dzwonic. Dzwieki sitara byly potwornie glosne. Czulem, ze rozboli mnie glowa.
– Will?
Cudowna w lawendowym, dopasowanym stroju do aerobiku, uwydatniajacym rowek miedzy piersiami, Wanda z wysoko uniesiona glowa wplynela do pokoju i blyskawicznie ocenila sytuacje. Byla najlepsza z zatrudnianych przez Squaresa instruktorek i jego kochanka. Zyli ze soba juz od trzech lat. Wanda byla zjawiskowa – wysoka, dlugonoga, gibka, piekna do bolu i czarnoskora. Tak, czarnoskora. Wszyscy, ktorzy wiedzieli o – wybaczcie zart – przeszlosci Squaresa, dostrzegali zabawna strone tej sytuacji. Objela mnie na powitanie, a jej uscisk byl cieply jak dym ogniska. Chcialoby sie, zeby nigdy sie nie skonczyl.
– Jak sie masz, Will? – zapytala lagodnie.
– Lepiej.
Cofnela sie i zmierzyla mnie badawczym spojrzeniem. Byla na pogrzebie mojej matki. Ona i Squares nie mieli przed soba sekretow. Squares i ja tez niczego nie ukrywalismy. Tak wiec, w wyniku logicznego rozumowania mozna bylo dojsc do wniosku, ze Wanda i ja nie mielismy przed soba zadnych tajemnic.
– Konczy zajecia – wyjasnila. – Cwiczenia w oddychaniu pranayama. Skinalem glowa. Spojrzala na mnie, jakby nagle cos przyszlo jej do glowy.
– Masz chwilke czasu?
Mialo to zabrzmiec calkowicie obojetnie, ale niezupelnie jej wyszlo..
– Jasne – powiedzialem.
Poplynela – gdyz Wanda byla zbyt zjawiskowa, zeby po prostu chodzic – korytarzem. Poszedlem za nia, nie odrywajac oczu od labedziej szyi. Minelismy fontanne tak duza i tak ozdobna, ze mialem chec wrzucic do niej pensa. Zajrzalem do jednej z mijanych klas. Kompletna cisza, nie liczac glosnych oddechow. Wygladalo to jak scena z filmu. Urodziwi ludzie – nie wiem, gdzie Squares znalazl tyle pieknych osob – stojacy ramie w ramie w wojowniczej pozie, z pogodnymi twarzami, wyciagnietymi rekami i rozstawionymi nogami
(przednia zgieta w kolanie pod katem prostym).
Gabinet, ktory Wanda dzielila ze Squaresem, znajdowal sie po prawej. Opadla na krzeslo, jakby bylo zrobione