kazdy energiczniejszy krok moze wstrzasnac ta budowla, dotarlem do krzesla Katy. Zaczalem pilowac sznurek.
– Co zrobimy? – wyszeptala.
– Wiesz, jak sie stad wydostac – odparlem. – Uciekniemy.
– Robi sie ciemno.
– Dlatego teraz bedzie latwiej.
– Ten drugi facet moze byc uzbrojony.
– Pewnie jest, ale czy wolisz czekac na powrot. Ducha? Potrzasnela glowa.
– Skad wiesz, ze nie wroci?
– Nie wiem. – Sznur puscil. Byla wolna. Roztarta nad garstki, a ja zapytalem: – Idziesz ze mna?
Spojrzala na mnie i pomyslalem, ze pewnie ja tak samo patrzylem na Kena: z mieszanina nadziei, podziwu i zaufania. Staralem sie robic dziarska mine, ale nigdy nie bylem typem bohatera. Skinela glowa.
Zamierzalem otworzyc jedyne okno, wyjsc na zewnatrz i uciec do lasu. Postaramy sie zrobic to najciszej, jak sie da, a jesli nas uslyszy, rzucimy sie pedem. Liczylem na to, ze szofer nie jest uzbrojony i nie polecono mu nas zabic. Liczyli sie z tym, ze Ken zachowa daleko idaca ostroznosc. Beda chcieli zachowac nas przy zyciu – a przynajmniej mnie – na przynete.
A moze nie.
Okno stawialo opor. Ciagnalem i popychalem. Nic. Po raz ostatni bylo malowane milion lat temu. Uznalem, ze nie zdolam go otworzyc.
– I co teraz? – zapytala Katy.
Znalezlismy sie w slepym zaulku. Rzucilem okiem na Katy. Przypomnialem sobie, jak Duch powiedzial, ze powinienem byl chronic Julie. Nie pozwole, zeby sytuacja sie powtorzyla, tym bardziej ze chodzi o Katy.
– Jest tylko jedno wyjscie – zauwazylem, patrzac na drzwi.
– Zobaczy nas.
– Moze nie.
Przycisnalem oko do szpary. Kierowca siedzial na pienku tylem do nas. Dostrzeglem rozzarzony koniec papierosa.
Wsunalem do kieszeni kawalek szkla. Dalem Katy znak, zeby sie pochylila. Galka obrocila sie lekko. Drzwi cicho zaskrzypialy. Zastyglem i zerknalem. Szofer nie patrzyl w moim kierunku. Musialem zaryzykowac. Znowu pchnalem drzwi. Skrzyp ucichl. Uchylilem drzwi na tyle, zeby sie przeslizgnac.
Katy patrzyla na mnie. Kiwnalem glowa. Wydostala sie na zewnatrz. Po chwili oboje lezelismy na platformie. Zupelnie odslonieci. Zamknalem drzwi.
Szofer nadal nie zwracal na nas uwagi.
W porzadku, teraz musimy zejsc z platformy. Nie moglismy skorzystac z drabiny. Dalem Katy znak, zeby poszla za moim przykladem. Odczolgalismy sie na bok. Platforma byla z aluminium. To ulatwialo nam zadanie. Zadnego tarcia czy drzazg.
Dotarlismy do bocznej sciany. Kiedy minalem naroznik, uslyszalem glosny dzwiek. Potem cos upadlo. Zastyglem. Jedna z belek pod platforma puscila i cala konstrukcja zaczela sie chwiac.
– Co, do diabla…? – zaklal szofer.
Przycisnelismy sie do platformy. Przyciagnalem Katy do siebie, tak ze i ona znalazla sie za rogiem budy. Szofer nie mogl nas teraz zobaczyc. Zwabiony halasem obrzucil platforme uwaznym spojrzeniem.
– Co wy tam robicie, do diabla? – wrzasnal.
Oboje wstrzymalismy oddech. Uslyszalem szmer deptanych lisci. Bylem na to przygotowany. Napialem miesnie. Zawolal ponownie:
– Co wy tam…?
– Nic! – odkrzyknalem, przyciskajac usta do sciany budy i majac nadzieje, ze moj glos bedzie stlumiony, jakby dochodzil ze srodka. Musialem zaryzykowac. Gdybym sie nie odezwal, na pewno chcialby sprawdzic, co sie stalo. – Ta buda to rudera, rozpada sie pod nami!
Cisza.
Katy przywarla do mnie. Czulem, jak drzy. Poklepalem ja po plecach, dajac jej do zrozumienia, ze wszystko bedzie dobrze. Nadstawilem ucha, starajac sie wylowic odglos krokow szofera. Niczego nie slyszalem. Popatrzylem na nia i oczami dalem jej znak, zeby poczolgala sie na tyl budki. Zawahala sie, ale po krotkiej chwili zrobila to, czego oczekiwalem. Postanowilem, ze zeslizgniemy sie po slupie podtrzymujacym jeden z dwoch tylnych naroznikow platformy. Katy zrobi to pierwsza. Jesli szofer ja uslyszy, co bylo calkiem prawdopodobne, to coz… na taka ewentualnosc mialem przygotowany plan awaryjny. Wskazalem Katy slup. Skinela glowa, po czym podpelzla do naroznika. Opuscila sie i chwycila slup, jak zjezdzajacy do akcji strazak. Platforma znowu zadrzala. Bezradnie obserwowalem, jak zaczyna sie kolysac. Znow rozlegl sie przeciagly jek drewnianych belek. Zobaczylem obluzowujaca sie srube.
– Co do…
Tym razem jednak szofer nie dokonczyl. Uslyszalem, ze zdaza w naszym kierunku. Wciaz trzymajac sie slupa, Katy popatrzyla na mnie.
– Skacz i uciekaj! – krzyknalem.
Puscila slup i spadla na ziemie. Nie bylo wysoko. Wyladowala i obejrzala sie na mnie, czekajac.
– Uciekaj! – krzyknalem ponownie. Teraz odezwal sie kierowca:
– Nie ruszaj sie, bo strzelam.
– Uciekaj, Katy!
Przerzucilem nogi za krawedz platformy i skoczylem. Spadlem z nieco wiekszej wysokosci. W ostatniej chwili przypomnialem sobie, ze nalezy wyladowac na ugietych kolanach i przetoczyc sie po ziemi. Zrobilem to i wpadlem na drzewo. Kiedy wstalem, zobaczylem nadbiegajacego szofera. Znajdowal sie najwyzej siedem metrow od nas. Twarz mial wykrzywiona z wscieklosci.
– Stoj, bo strzelam!
Nie mial w reku broni.
– Uciekaj! – ponownie zawolalem do Katy.
– Ale… – zaczela.
– Zaraz cie dogonie! Biegnij!
Wiedziala, ze klamie. Zaakceptowalem to jako czesc mojego planu. Teraz powinienem jak najdluzej zatrzymac przeciwnika, tak by Katy zdolala uciec. Zawahala sie. Nie podobalo jej sie to.
– Sprowadz pomoc – nalegalem. – Biegnij!
W koncu usluchala, przeskakujac przez korzenie i kepy traw. Siegalem do kieszeni, kiedy skoczyl na mnie, uderzajac barkiem w tulow. Zatoczylem sie, ale zdolalem objac go wpol. Razem runelismy na ziemie. Gdzies wyczytalem, ze niemal kazda walka konczy sie w parterze. Na filmach walczacy wymieniaja ciosy, po czym jeden z nich pada. W prawdziwym zyciu czlowiek pochyla glowe, chwyta przeciwnika i obala go na ziemie. Potoczylem sie, przyjmujac kilka ciosow i koncentrujac sie na kawalku szkla, ktory trzymalem w dloni.
Najmocniej jak potrafilem, objalem go niedzwiedzim usciskiem, wiedzac, ze nie zrobie mu wiekszej krzywdy. To nie mialo znaczenia. Chcialem go tylko powstrzymac. Katy potrzebowala czasu. Trzymalem go mocno. Szarpal sie. Nie puszczalem.
Nagle uderzyl mnie bykiem w twarz.
Bol byl niewyobrazalny. Mialem wrazenie, ze ktos rozbil mi twarz kafarem. Lzy nabiegly mi do oczu. Puscilem go. Zamierzyl sie do nastepnego ciosu, ale instynktownie przetoczylem sie po ziemi i zwinalem w klebek. Wymierzyl mi kopniaka w zebra.
Teraz nadeszla moja kolej.
Przygotowalem sie. Pozwolilem mu zadac to kopniecie i jedna reka przycisnalem jego stope do mojej klatki piersiowej. W drugiej trzymalem kawalek szkla. Wbilem je w jego lydke. Wrzasnal, kiedy szklo gleboko weszlo w cialo. Krzyk odbil sie echem. Przestraszone ptaki z lopotem skrzydel sfrunely z drzew. Wyrwalem szklo z rany i dzgnalem ponownie, tym razem pod kolano. Poczulem tryskajacy strumien cieplej krwi.
Przeciwnik upadl i zaczal rzucac sie jak ryba na haczyku. Juz mialem uderzyc jeszcze raz, kiedy powiedzial:
– Prosze. Przestan.
Przyjrzalem mu sie. Jedna noge mial bezwladna. Juz nam nie zagrazal. Przynajmniej nie teraz. Nie bylem