– Taak, to jakis dom opieki w Connecticut. Poslalismy tam rzeczy Boba.
– Rzeczy?
– Sam wysprzatalem jego biurko. Zapakowalem wszystko do kartonowego pudla. Grace zmarszczyla brwi.
– I wyslal je pan jego ojcu, do domu opieki?
– Taak.
– Dlaczego nie Jillian, jego zonie? Mezczyzna zastanawial sie chwilke.
– Wlasciwie nie wiem. Zdaje sie, ze ona po prostu zwiala. Byla przy tym, jak go zamordowano. Chwileczke, zaraz znajde numer telefonu tego domu opieki. Moze sama pani ich zapyta.
Charlaine chciala siedziec przy szpitalnym lozku.
Zawsze widzi sie to na filmach w telewizji: kochajace zony siedzace przy lozkach i trzymajace ukochanych za rece, ale w tym pokoju nie bylo odpowiedniego fotela. Jedyny znajdujacy sie w izolatce byl o wiele za niski, z rodzaju tych, ktore rozkladaja sie do spania, co owszem, moglo przydac sie pozniej, ale teraz Charlaine nie miala na czym usiasc, zeby trzymac meza za reke.
Zamiast tego tylko tam stala. Od czasu do czasu przysiadala na krawedzi lozka, ale obawiala sie, ze to moze przeszkadzac Mike'owi. Po chwili znow wstawala. I moze tak powinno byc. Moze to kara?
Drzwi za nia otworzyly sie. Nie odwrocila sie. Meski glos, ktorego nigdy wczesniej nie slyszala, zapytal:
– Jak sie pani czuje?
– Dobrze.
– Miala pani szczescie. Kiwnela glowa.
– Czuje sie tak, jakbym wygrala na loterii.
Charlaine podniosla reke i dotknela bandaza na czole. Kilka Szwow i podejrzenie lekkiego wstrzasnienia mozgu. Tylko takie odniosla obrazenia. Zadrapania, siniaki, kilka szwow.
– A co z pani mezem?
Nie odpowiedziala. Kula trafila Mike'a w szyje. Nadal nie odzyskal przytomnosci, chociaz lekarze poinformowali ja, ze ich zdaniem „najgorsze minelo”, cokolwiek mialo to oznaczac.
– Pan Sykes przezyje – powiedzial mezczyzna za jej plecami. – Dzieki pani. Zawdziecza pani zycie. Jeszcze kilka godzin w tej wannie…
Mezczyzna, domyslila sie, ze to jeszcze jeden policjant, zamilkl. W koncu odwrocila sie i spojrzala na niego. Tak, gliniarz. W mundurze. Naszywka na ramieniu glosila, ze z wydzialu policji w Kasselton.
– Juz rozmawialam z detektywami z Ho-Ho-Kus – powiedziala.
– Wiem.
– Naprawde nie wiem nic wiecej, panie…
– Perlmutter. Kapitan Perlmutter.
Odwrocila sie do lozka. Mike byl nagi do pasa. Jego brzuch podnosil sie i opadal, jak nadmuchiwany balon. Mial nadwage, ten jej Mike, i czynnosc oddychania wydawala sie przychodzic mu z najwyzszym trudem. Powinien bardziej dbac o zdrowie. Ona powinna na to nalegac.
– Kto pilnuje dzieci? – zapytal Perlmutter.
– Brat i bratowa Mike'a.
– Moge cos dla pani zrobic?
– Nie.
Charlaine mocniej ujela dlon Mike'a.
– Czytalem pani zeznanie. Nic nie powiedziala.
– Czy ma pani cos przeciwko temu, ze zadam pani kilka dodatkowych pytan?
– Nie rozumiem – powiedziala Charlaine.
– Slucham?
– Mieszkam w Ho-Ho-Kus. Co ma z tym wspolnego Kasselton?
– Pomagam kolegom.
Kiwnela glowa, chociaz nie wiedziala dlaczego.
– Rozumiem.
– Zgodnie z pani zeznaniem, wyjrzala pani przez okno i zobaczyla skrytke na klucz pana Sykesa lezaca na sciezce. Zgadza sie?
– Tak.
– I dlatego zawiadomila pani policje?
– Tak.
– Czy pani zna pana Sykesa?
Wzruszyla ramionami, nie odrywajac oczu od tego unoszacego sie i opadajacego brzucha.
– Mowimy sobie dzien dobry.
– Jak sasiedzi?
– Tak.
– Kiedy ostatnio pani z nim rozmawiala?
– Nigdy. Wlasciwie nigdy nie zamienilam z nim slowa.
– Oprocz sasiedzkich pozdrowien. Kiwnela glowa.
– Kiedy zrobila to pani ostatni raz?
– Kiedy powiedzialam mu dzien dobry?
– Tak.
– Nie wiem. Moze tydzien temu.
– Troche sie pogubilem, pani Swain, wiec moze moglaby mi pani cos wyjasnic. Zobaczyla pani skrytke lezaca na sciezce i postanowila zawiadomic policje…
– Zauwazylam tez jakis ruch.
– Slucham?
– Ruch. Zobaczylam, ze ktos kreci sie po domu.
– Ktos byl w srodku?
– Skad pani wiedziala, ze to nie pan Sykes? Odwrocila sie.
– Nie wiedzialam. Jednak widzialam tez te skrytke.
– Lezaca tam. Na widoku.
– Tak.
– Rozumiem. I dodala pani dwa do dwoch?
– Wlasnie.
Perlmutter pokiwal glowa, jakby nagle zrozumial.
– Bo gdyby to pan Sykes wyjal klucz ze skrytki, nie zostawilby jej lezacej na sciezce. Tak pani pomyslala? Charlaine nie odpowiedziala.
– Widzi pani, wlasnie to mnie dziwi, pani Swain. Ten facet, ktory wtargnal do tego domu i napadl na pana Sykesa. Dlaczego zostawil skrytke na widocznym miejscu? Czy nie powinien jej gdzies ukryc albo zabrac ze soba?
Milczala.
– I jest jeszcze cos. Pan Sykes doznal obrazen co najmniej dwadziescia cztery godziny przed tym, zanim go znalezlismy. Sadzi pani, ze ta skrytka na klucze lezala tam przez caly ten czas?
– Nie mam pojecia.
– No tak, oczywiscie. Przeciez nie patrzy pani bez przerwy na jego podworko. Spogladala na niego, nic nie mowiac.
– A dlaczego pojechala pani z mezem za tym czlowiekiem, ktory wlamal sie do domu Sykesa?
– Juz mowilam policji, ze…
– Probowala pani nam pomoc, zebysmy go nie zgubili.
– A takze dlatego, ze sie balam.
– Czego?
– Tego, ze on wie, ze wezwalam policje.
– Dlaczego mialoby to pania niepokoic?
– Patrzylam przez okno. Kiedy przyjechal tamten policjant. Wlamywacz odwrocil sie i mnie zobaczyl.