Ford zmarszczyl czolo. Potarl twarz rekami i opuscil je.
– Ta umowa zaklada oczywiscie, ze chlopiec zyje – powiedzial.
– Nie – odparla Clara Steinberg.
– Slucham?
– Zyje czy nie zyje, stan zdrowia psychicznego Edwina Gibbsa to osobna sprawa.
– A wiec pani nie wie, czy Jeremy zyje, czy…
– Gdybym to wiedziala, moja rozmowa z klientem mialaby charakter poufny.
Myron spojrzal na nia z przerazeniem. Bez mrugniecia wytrzymala jego wzrok. Poszukal oczu Stana Gibbsa, ale ten wciaz nisko zwieszal glowe. Nawet zwykle modelowo neutralna twarz Wina zdradzala napiecie. Z checia by komus dolozyl. I to mocno.
– Nie mozemy sie na to zgodzic – odparl Ford.
– W takim razie nici z umowy.
– Niech pani bedzie rozsadna…
– Idziecie na uklad czy nie?
Eric Ford pokrecil glowa.
– Nie.
– No, to do zobaczenia w sadzie.
Myron zastapil jej droge.
– Przepusc mnie, Myron – powiedziala Clara.
Spojrzal na nia z gory. Uniosla oczy.
– Myslisz, ze twoja matka postapilaby inaczej? – spytala.
– Jej do tego nie mieszaj.
– Przepusc mnie – powtorzyla.
Po raz pierwszy, odkad ja znal, wygladala starzej niz na swoje szescdziesiat szesc lat.
– Niech pan sie zgodzi – zwrocil sie raz jeszcze do Erica Forda.
– Chlopiec prawdopodobnie nie zyje.
Ford potrzasnal glowa.
– Prawdopodobnie. Ale nie na pewno.
– Niech pan sie zgodzi – odezwal sie Win.
Ford spojrzal na niego.
– To mu nie ujdzie na sucho – dodal Win.
Na te slowa Stan Gibbs wreszcie uniosl glowe.
– Co to ma znaczyc?! – spytal.
– Nic – odparl Win, mierzac go kamiennym wzrokiem.
– Niech ten czlowiek nie zbliza sie do mojego ojca.
Win usmiechnal sie do Gibbsa.
– Pan nie rozumie, co? – spytal Gibbs. – Nikt z was tego nie rozumie. Moj ojciec jest chory. Nie odpowiada za swoje czyny. Niczego nie zmyslamy. Potwierdzi to kazdy wykwalifikowany psychiatra. Ojciec potrzebuje pomocy.
– Zasluzyl na smierc – rzekl Win.
– Jest chory.
– Chorzy umieraja.
– Nie o tym mowie! Ojciec jest jak chory na serce, na raka. Potrzebuje pomocy.
– Porywa i zabija ludzi.
– I niewazne, dlaczego to robi?
– Oczywiscie, ze niewazne. Robi to. I wystarczy. Nie zasluzyl na wygodny szpital dla wariatow. Nie zasluzyl na to, by ogladac wspaniale filmy, czytac dobre ksiazki. Na to, by sie smiac, patrzec na piekne kobiety, sluchac Beethovena. Nie zasluzyl na zyczliwosc i milosc, bo odebral to wszystko ofiarom. Czego pan tu nie rozumie, panie Gibbs?
Stan Gibbs zadygotal.
– Albo sie zgodzicie, albo nie pomozemy – oznajmil.
– Jezeli chlopiec umrze z powodu tych targow, to pan rowniez – zapowiedzial Win.
– Grozi pan mojemu klientowi?! – zawolala Clara, przystepujac do niego.
– Ja nigdy nie groze – odparl z usmiechem Win.
– Mam na to swiadkow!
– Boi sie pani o utrate honorarium, pani mecenas?
– Wystarczy!
Eric Ford spojrzal na Myrona. Myron skinal glowa.
– Dobrze, zgoda – powiedzial wolno Ford. – Gdzie jest chlopiec?
– Musze was tam zawiezc – odparl Stan Gibbs.
– Znowu?
– Nie potrafie wam dac wskazowek. Nie jestem nawet pewien, czy odnajde to miejsce po tylu latach.
– Ale pojedziemy z panem – oswiadczyla Kimberly Green.
– Tak.
Myronowi nie spodobala sie nagla cisza, proznia, jaka powstala.
– Czy Jeremy zyje? – spytal.
– Szczerze? – spytal Gibbs. – Nie wiem.
38
Kimberly Green siedziala obok Erica Forda, ktory prowadzil, a Stan Gibbs i Myron z tylu. Za nimi podazalo kilka samochodow z agentami. Oraz telewizja i prasa. Nic na to nie mogli poradzic.
– Matka zmarla w roku tysiac dziewiecset siedemdziesiatym siodmym – powiedzial Gibbs. – Na raka. Ojciec juz wtedy chorowal. Nic lepszego od niej nie spotkalo go w zyciu, zalezalo mu tylko na niej. Bardzo ja kochal.
Na samochodowym zegarze dochodzila 4.03 rano. Gibbs polecil im skrecic na droge nr 15. Odczytali tablice. Most Dingmana. Zmierzali do Pensylwanii.
– Po smierci mojej matki do reszty stracil rozum. Patrzyl na jej cierpienia. Lekarze probowali wszystkiego, wszelkich najnowoczesniejszych srodkow, ale tylko bardziej cierpiala. Wlasnie wtedy ojciec wyskoczyl z idea sil umyslowych. Gdyby tylko mama nie polegala na technice medycznej, rozumowal. Gdyby zamiast tego wykorzystala umysl. Gdyby tylko dostrzegla jego bezgraniczne mozliwosci. Powiedzial, ze technika ja zabila. Podsycila w niej falszywa nadzieje. Powstrzymala od wykorzystania jedynej potegi, ktora mogla ja ocalic, nieograniczonej mocy ludzkiego mozgu.
Nikt tego nie skomentowal.
– Mielismy w tej okolicy letni dom. Piekny. Pietnastoakrowa parcela, niedaleko jezioro. Kiedys przyjezdzalem tu z ojcem polowac i lowic ryby. Ale nie odwiedzalem tego miejsca od lat. Ba, nawet o nim nie myslalem. Ojciec przywiozl tu mame, zeby umarla. Pochowal ja w tych lasach. To tu wreszcie skonczyly sie jej meczarnie.
„I kogo jeszcze?” – zawislo w powietrzu narzucajace sie, niezadane pytanie.
Myron nie zapamietal z tej jazdy nic. Ani budynkow, ani punktow orientacyjnych, ani drzew. Za oknem rozposcierala sie noc, ciemnosci spowijajace ciemnosci, czern jak po zacisnieciu oczu w najciemniejszym pokoju. Rozsiadl sie na tylnym siedzeniu i czekal.
Stan kazal zatrzymac sie na skraju lasu. Graly swierszcze. Za ich samochodem zatrzymaly sie inne. Agenci, ktorzy z nich wysiedli, zaczeli przeczesywac teren. Snopy swiatla silnych latarek odslonily nierowna ziemie. Myron nie dolaczyl do nich. Przelknal sline i puscil sie biegiem, a wraz z nim Gibbs.
Pozniej, tuz przed switem, agenci znalezli groby – zwloki ojca trojga dzieci, studentki i pary nowozencow.
Lecz w tej chwili Myron biegl. Galezie bily go po twarzy. Potknal sie o jakis korzen, przekoziolkowal, wstal i biegl dalej. Wreszcie on i Gibbs dojrzeli maly dom, ledwo widoczny w mdlym swietle ksiezyca. W srodku nie palilo