Ale zarcik. Murowane salwy smiechu.

– Czy mowi panu cos imie i nazwisko Clu Haid? – sprobowal jeszcze raz Myron.

Bacznie wypatrywal reakcji, lecz sie nie doczekal. O niczym to nie swiadczylo. Facet wygladal na dozywotniego barmana. Zobojetnial ego jak nalogowy widz Slonecznego patrolu. Hmm. Skad to skojarzenie?

– Spytalem…

– To nazwisko nic mi nie mowi.

– Prosze, Pat – wtracila Wielka Cyndi. Pat zmierzyl ja wzrokiem.

– Slyszalas, Wielka C. Nie znam go.

– W ogole nie slyszal pan o Clu Haidzie?

– Nie.

– A o New York Yankees?

– Przestalem sledzic ich mecze, odkad odszedl Mick Mantle. Myron polozyl na barze zdjecie Clu.

– Widzial go pan tutaj?

Ktos zamowil piwo z beczki. Pat napelnil kufel.

– Ten gosc jest z policji? – zagadnal Wielka Cyndi, gdy wrocil.

– Nie.

– No, to nie widzialem go.

– A gdybym byl z policji? – spytal Myron.

– To odpowiedzialbym: „Nie, panie wladzo”. Pat nawet nie spojrzal na zdjecie.

– Moglbym tez nadmienic, ze jestem zbyt zajety, zeby zwracac uwage na twarze. I ze wiekszosc klientow, zwlaszcza znanych, przychodzi tu incognito.

– Rozumiem. – Myron siegnal do portfela i wyjal piecdziesiatke. – A gdybym pokazal panu portret Ulissesa S. Granta? – zagadnal.

W szafie grajacej zmienila sie piosenka. Flying Machine zaczeli nucic „Usmiechnij sie do mnie choc troszke, Rosemarie”. Myron pamietal nazwe grupy. Jak to o nim swiadczylo!

– Schowaj pan pieniadze – odparl Pat. – Schowaj pan zdjecie. Schowaj pan te pytania dla siebie. Nie lubie klopotow.

– A ten gosc to klopoty?

– Nawet nie spojrzalem na zdjecie. I nie spojrze. Spadaj pan.

– Pat – wkroczyla do akcji Wielka Cyndi. – Nie pomozesz? – Zamrugala powiekami przypominajacymi dwa kraby lezace na grzbietach w rozpalonym sloncu. – Prosze. Ze wzgledu na mnie.

– Wielka C, wiesz, ze cie kocham. Ale gdybym to ja przyszedl z fotkami do Skury i Choci, palilabys sie do pomocy?

– Nie bardzo – odparla po namysle.

– Sama widzisz. Mam klientow.

– W porzadku. – Myron zabral fotografie. – W takim razie sie tu pokrece. Puszcze zdjecie w obieg. Rozpytam sie. Poobserwuje lokal. Niedyskretnie. Sfotografuje wchodzacych i wychodzacych z panskiego szacownego przybytku.

Pat pokrecil glowa, lekko sie usmiechnal.

– Glupis pan, ot co.

– Zrobie to, choc nie chce. Zaczne koczowac przy wejsciu z aparatem fotograficznym.

Pat poslal Myronowi przeciagle spojrzenie. Trudne do odczytania. Zapewne zabarwione wrogoscia, lecz glownie znudzone.

– Mozesz wybyc stad na kilka minut, Wielka C? – spytal.

– Nie.

– No, to nic nie powiem.

Myron skinal glowa olbrzymce. Pokrecila swoja.

– O co chodzi? – spytal, odciagnawszy ja na bok.

– Tu sie nie oplaca grozic, panie Bolitar.

– Wiem, co robie.

– Ostrzegalam, co to za lokal. Nie zostawie pana samego.

– Bedziesz tuz za drzwiami. Dam sobie rade. Zmarszczyla brwi.

– Nie podoba mi sie to – odparla. Jej twarz przywodzila na mysl swiezo pomalowany slup totemiczny.

– Nie mamy wyboru.

Westchnela niczym Wezuwiusz wypluwajacy troche lawy.

– Niech pan bedzie ostrozny.

– Bede.

Poczlapala do wyjscia. Zajmowala sporo przestrzeni, a w barze zrobilo sie tloczno, ale rozstepowano sie przed nia tak ochoczo, jak Morze Czerwone przed Mojzeszem.

– No wiec? – zwrocil sie Myron do Pata, gdy zniknela za drzwiami.

– Glupek z ciebie.

Nagle, bez zadnego ostrzezenia, pod pachy Myrona wsunely sie czyjes rece, a na karku splotly sie palce. Klasyczny pelny nelson. Zaciesniajaca sie klamra odepchnela mu ramiona w tyl, jakby byly skrzydlami kurczaka. Poczul gorace lupniecie w lopatkach.

– Zatanczymy, slicznoto? – wyszeptal mu w ucho glos. W walce wrecz Myron nie dorownywal Winowi, choc radzil sobie niezgorzej. Wiedzial wiec, ze z pelnego nelsona zalozonego przez fachowca wyrwac sie nie sposob. Dlatego zabroniono tego chwytu w walkach zapasniczych. Jesli stales, mogles pokusic sie o nadepniecie przeciwnikowi na stope. Lecz na cos takiego porwalby sie tylko kretyn, kretynowi zas brakloby na to szybkosci i sily. A Myron nie stal.

Siedzial z lokciami wysoko w powietrzu, niczym marionetka, i twarza wystawiona bezradnie na ciosy.

Krepujace go potezne rece byly obleczone w sweter. Miekki, zolty! Moj Boze! Zaczal sie mocowac.

Na prozno. Rece w swetrze pociagnely jego glowe w tyl, po czym przycisnely ja twarza do kontuaru.

Pozostalo tylko zamknac oczy. Myron skrecil podbrodek na tyle, zeby uniknac fangi w nos. Jednakze niestworzona do podobnych praktyk glowa odskakiwala od polakierowanego teku, az zgrzytalo mu w czaszce. Cos rozlupalo sie na jego czole. Zawirowalo mu przed oczami. Zobaczyl wszystkie gwiazdy.

Inne rece chwycily go za nogi i znalazl sie w powietrzu, w ruchu, kompletnie oszolomiony. Czyjes dlonie oproznily mu kieszenie. Otwarly sie drzwi. Wniesiono go do ciemnego pomieszczenia. Uchwyt zelzal i Myron spadl na kosc ogonowa bezwladnie jak wor kartofli. Wszystko to, od zalozenia nelsona do rzucenia na podloge, zajelo osiem sekund.

Zapalono swiatlo. Myron dotknal czola, poczul lepkosc. Krew. Spojrzal na napastnikow.

Dwie kobiety?

Nie, przebierancy. W blond perukach. Jeden nosil wysoki tapir w stylu bywalczyn galerii handlowych z wczesnych lat osiemdziesiatych. Drugi – wlasciciel miekkiego, zoltego, rozpinanego swetra – mial fryzure jak Veronica Lake po morderczym ochlaju.

Kiedy Myron zaczal sie podnosic, Veronica Lake z kwikiem wymierzyl mu szybkiego, mocnego kopniaka w piers. Myron wydobyl z siebie glosne „pluuu” i wyladowal na plecach. Odruchowo siegnal po komorke, zeby wcisnac guzik memory, polaczyc sie z Winem, zagrac na zwloke.

Ale telefon przepadl.

Podniosl wzrok. Psiakrew! Jego komorke mial Bywalczyni Galerii. Myron rozejrzal sie. Z pokoju widzial bar i plecy barmana Pata. Przypomnial sobie o lustrze. Bylo weneckie! No jasne. Klienci widzieli lustro, a ci po jego drugiej stronie… wszystko. Trudno zwedzic cokolwiek z kasy, gdy sie nie wie, kto patrzy ci na rece.

Wylozone korkiem sciany tlumily dzwieki. Podloga z taniego linoleum. Zapewne latwiejsza do oczyszczenia. Mimo to Myron dostrzegl na niej plamki krwi. Nie jego, stare i zaschniete, ale nie do pomylenia z czym innym. Wiadomo, po co je zostawili. Zeby zastraszyc.

Slowem – typowy pokoj do spuszczania lomotu. Mialo takie wiele lokali. Zwlaszcza areny sportowe.

Obecnie nie az tyle, co za dawnych dni. Kiedys przed wyprowadzeniem niesfornego kibica ze stadionu straznicy zabierali go do pokoju na zapleczu i spuszczali manto. Niczym im to nie grozilo. Jaki stadionowy rozrabiaka dochodzilby swego po fakcie? Nie dosc ze nabuzowany, to najpewniej wywolal bojke na trybunach. Tak wiec ochroniarze dokladali mu na deser kilka sincow. Jak rozpoznac, gdzie je zafasowal? Jesli jednak zoladkowal

Вы читаете Ostatni Szczegol
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату