– W radiu podano, ze w jego mieszkaniu znaleziono wlosy lonowe…
– Nie wchodz w to.
– Musze.
– Zostaw.
– Nie moge.
– Nie potrzebuje twojej pomocy.
– Ta sprawa dotyczy nie tylko ciebie. Jestem w nia wmieszany.
– Tylko dlatego, ze chcesz.
– Czy Clu ostrzegl cie, ze jestem w niebezpieczenstwie? Milczala.
– Tak powiedzial moim rodzicom. I Jessice. Z poczatku myslalem, ze uzyl przenosni. Lecz to chyba nie byla przenosnia. Dostalem poczta dziwna dyskietke. Ze zdjeciem mlodej dziewczyny.
– Nie goraczkuj sie – przerwala mu. – Mylisz sie, sadzac, ze jestes gotow. Zacznij sie wreszcie uczyc na wlasnych bledach. Zostaw te sprawe.
– Ale ona mnie nie zostawi – odparl. – Co mial na mysli Clu, mowiac, ze jestem w niebezpieczenstwie? Dlaczego cie uderzyl? Co zaszlo w barze Zgadnij?
Pokrecila glowa.
– Straznik!
Straznik otworzyl drzwi. Esperanza nie podniosla oczu. Odwrocila sie i wyszla, nie ogladajac sie na Myrona. Przez kilka sekund siedzial sam, zbierajac mysli. Sprawdzil godzine. Za kwadrans dziesiata. Mnostwo czasu, zeby na jedenasta dojechac na Yankee Stadium na spotkanie z Sophie i Jaredem Mayorami. Tuz po tym, jak opuscil pokoj, podszedl do niego mezczyzna.
– Pan Bolitar?
– Tak.
– To dla pana.
Nieznajomy wreczyl mu koperte i zniknal, nim Myron ja otworzyl. W srodku znajdowalo sie wezwanie do sadu wystawione przez prokurature okregowa powiatu Bergen w sprawie przeciwko Esperanzy Diaz. No, no. Esperanza i Hester slusznie nie powiedzialy mu niczego. Wsunal wezwanie do kieszeni. Przynajmniej nie musial juz klamac.
17
Myron zachowal sie tak, jak powinien postapic kazdy grzeczny chlopiec, ktory wpadl w klopoty z prawem – zadzwonil do mamy.
– Wezwaniem zajmie sie twoja ciotka Clara – powiedziala.
Ciotka Clara nie byla rodzona ciotka Myrona, tylko stara przyjaciolka domu z sasiedztwa. Podczas swiat Dziesieciu Dni Pokuty nadal szczypala go w policzek, wolajac: „Co za panim!”. Myron po trochu liczyl na to, ze nie zrobi obciachu w obecnosci sedzi: „Ach, Wysoki Sadzie, co za buzka, co za buzka?”.
– Dobrze – odparl.
– Zadzwonie do niej, a ona do prokuratury. Tymczasem nie mow nic, rozumiesz?
– Tak.
– Zrozumiales, Panie Madralinski? Zrozumiales, co mowilam? Ze Hester wie, co robi?
– Tak, mamo, niewazne.
– Tylko bez takich. Wreczyli ci wezwanie. A poniewaz Esperanza nic ci nie powiedziala, nie mozesz jej zaszkodzic.
– Rozumiem, mamo.
– To dobrze. Dzwonie do ciotki Clary. Zakonczyla rozmowe, a Pan Madralinski zrobil to samo. Szczerze mowiac, Yankee Stadium miescil sie w zapuszczonej czesci niszczejacego Bronksu. To sie jednak nie liczylo. Na widok tej slynnej budowli sportowej zawsze milkles natychmiast jak w kosciele. Nie bylo rady. Opadal cie i grzebal roj wspomnien. Migaly obrazy. Obrazy z dziecinstwa. Maly Myron stal w zatloczonym pociagu linii 4, trzymajac tate za pozornie wielka dlon, zadzieral glowe i patrzyl na jego lagodna twarz, a cale cialo mrowilo go na mysl o meczu. Kiedy mial piec lat, jego tata zlapal wysoko wybita pilke baseballowa. Czasem odtwarzal to wspomnienie – lukowaty lot bialego przedmiotu ze skory, tlum stojacych ludzi, wyciagnieta nieprawdopodobnie wysoko w gore reke ojca, radosny plask pilki ladujacej w dloni, cieplo promieniujace z twarzy Ala Bolitara, gdy wreczal cenne trofeum synkowi. Myron zachowal te pilke do dzis – brazowiala w suterenie rodzinnego domu.
Na swoja dyscypline wybral koszykowke, w telewizji bodaj najbardziej lubil ogladac amerykanski futbol, tenis byl gra ksiazat, golf krolow, ale baseball mial w sobie magie. Wspomnieniom z wczesnego dziecinstwa brak ostrosci, lecz niemal kazdy chlopak pamieta ow pierwszy mecz ligi baseballowej, pierwszy, jaki obejrzal w zyciu. Pamieta wynik, kto byl miotaczem, kto zdobyl duzy punkt. Przede wszystkim jednak pamieta swego ojca. Won jego plynu po goleniu w otoczce baseballowych zapachow swiezo skoszonej trawy, letniego powietrza, hot dogow, prazonej kukurydzy, rozlanego piwa, upchnietej w kieszeni, nadmiernie natluszczonej rekawicy z wyrobionym rowkiem. Pamieta druzyne przyjezdna, „szczury”, jakie rzucal dla rozgrzewki Petrocellemu Yaz Yastrzemski, kpiny kibicow z telewizyjnych reklam, w ktorych Frank Howard zachwalal Nestle's Quick, i to, w jaki sposob baseballowe tuzy obiegaly druga baze i wsuwaly sie glowami do trzeciej. Czlowiek pamietal wlasne rodzenstwo, prowadzace statystyki i studiujace sklady zespolow tak pilnie, jak rabini studiuja Talmud, karty baseballowe, ktore sciskal w reku, beztroske i niespieszne tempo letniego popoludnia, mame bardziej zajeta opalaniem sie niz sledzeniem meczu. Pamietal ojca kupujacego proporczyk druzyny przyjezdnej, ktory wieszal pozniej na scianie u syna z taka ceremonia, jak w starej hali Boston Garden wciagano na maszt sztandar Celtow. Pamietal bardzo odprezonych graczy na lawie rezerwowych, z policzkami wypchanymi tym, co zuli. Pamietal wlasna, podszyta nieklamanym szacunkiem nienawisc do supergwiazd z druzyny gosci, czysta radosc z okazji pojscia na stadion Jankesow w Dniu Kija i to, ze cenil ow kawalek drewna tak bardzo, jakby pochodzil on z szafki samego Honusa Wagnera. Pokazcie mi chlopca, ktory przed skonczeniem siedmiu lat nie marzyl, ze zostanie wielkim graczem. Dopiero liga mlodzikow czy podobna udziela marzycielom najwczesniejszej lekcji zycia, ze swiat moze rozczarowac, a wtedy ich szeregi z wolna sie przerzedzaja. Pokazcie mi chlopca, ktory za przyzwoleniem nauczycieli nie chodzil do szkoly w baseballowce druzyny mlodzikow, nie szczycil sie nia i ulubiona karta baseballowa wetknieta od wewnatrz, nie siadal w niej przy stole, nie trzymal na nocnym stoliku przy lozku. Pokazcie mi chlopca, ktory nie pamietalby weekendowych zabaw z ojcem w lapanie pilek lub, co lepsze, wspanialych letnich wieczorow, kiedy tata po powrocie z pracy zrzucal z siebie robocze ubranie, wkladal koszulke zawsze ciut za mala, chwytal rekawice i, nim zgasly ostatnie promienie slonca, szedl na dziedziniec za domem. Pokazcie mi chlopca, ktory nie patrzyl z podziwem, jak daleko ojciec odbija pilke lub nia rzuca, niezaleznie od tego, jak marnym byl sportowcem, jak niesprawnym. W tej niezapomnianej chwili tata zmienial sie w oczach Myrona w herosa o niewyobrazalnych mozliwosciach i sile. Tylko w baseballu tkwila taka magia.
Nowym wlascicielem wiekszosciowym druzyny Jankesow byla Sophie Mayor. Przed niespelna rokiem zaszokowala swiat baseballowy, odkupujac wraz z mezem Garym ten klub od dlugoletniego, niepopularnego wlasciciela Jankesow, Vincenta Rivertona. Wiekszosc kibicow przyklasnela zmianie. Rivertona, magnata wydawniczego, laczyly z publicznoscia stosunki milosnonienawistne (glownie te drugie), a Mayorowie, malzenstwo technonuworyszy, ktore zbilo fortune na oprogramowaniu komputerowym, przyrzekli nie wtracac sie w prowadzenie druzyny. Gary Mayor, ktory wychowal sie w Bronksie, obiecal powrot do dni Micka Mantle'a i Joego DiMaggio. Kibice byli zachwyceni. Niestety, bardzo szybko zdarzyla sie tragedia. Dwa tygodnie przed sfinalizowaniem zakupu Gary zmarl na atak serca. Bedaca jesli nie dominujaca, to rownorzedna partnerka meza w interesach, Sophie Mayor nie wycofala sie z transakcji. Wprawdzie cieszyla sie publicznym poparciem i sympatia, lecz prawdziwa lina laczaca ja z publicznoscia byl wrosly w Bronksie Gary. Pochodzaca ze Srodkowego Zachodu kobiete, z jej zylka mysliwska i opinia geniusza matematycznego, podejrzliwi juz w lonie matki nowojorczycy uznali za lekko szurnieta.
Wkrotce po przejeciu steru w klubie Sophie mianowala swojego syna Jareda, mlodzienca bez zadnego doswiadczenia w baseballu, wspoldyrektorem naczelnym. Publicznosc zmarszczyla brwi. Nowa wlascicielka dokonala szybkiej wymiany zawodnikow, rozbijajac system oparty na szkoleniu rodzimych talentow i liczac, ze Clu Haid ma przed soba przynajmniej dwa sezony dobrej gry. Kibice podniesli krzyk. Sophie nie ulegla. Chciala, zeby