– Z tego, ze znalazl sie z pania w jednym pomieszczeniu.
Tak bylo, prawda?
– Spotkanie odbylo sie w pokoju do przesluchan.
Bylismy przez caly czas obserwowani przez kamere.
– Ale nie bylo miedzy wami przegrody.
Nie dzielilo was okno ani pleksiglas.
– Nie czulam sie ani przez moment zagrozona.
– Mogl sie ku pani pochylic, patrzec na wlosy, wdychac won skory.
Zapach kobiety go podnieca, zwlaszcza jesli wyczuwa strach.
Czy pani wie, ze psy odrozniaja won strachu?
Kiedy sie boimy, wydzielamy hormony, ktore zwierzeta potrafia rozpoznac wechem. Warren Hoyt tez to potrafi. Jest podobny do kazdego polujacego zwierzecia. Wyczuwa zapach bojazni, zapach udreki; ten zapach syci jego pragnienia. Wyobrazam sobie, o czym myslal, kiedy znalezliscie sie razem w tym samym pokoju. Widzialam na wlasne oczy, do czego prowadza jego upodobania.
Doktor O’Donnell probowala sie usmiechnac, lecz niezbyt jej to wyszlo.
– Jesli ma pani zamiar mnie przestraszyc…
– Pani ma dluga szyje, doktor O’Donnell.
Niektorzy nazywaja taka szyje labedzia. Musial to sobie zapamietac. Czy nie zauwazyla pani, chocby raz, ze wpatruje sie w pani szyje?
– Och, dosc! Prosze!
– Czy patrzac pani w oczy, nie spogladal od czasu do czasu nizej?
Moze myslala pani, ze zerka na pani piersi, jak to robia mezczyzni. Pomylka.
Warrena nie interesuja piersi. W kobiecie pociaga go gardlo. Traktuje je jako deser. Nie moze sie doczekac, kiedy je poderznie… gdy juz skonczy z innym szczegolem kobiecej anatomii.
Zaczerwieniona doktor O’Donnell zwrocila sie do Deana.
– Panska partnerka przesadza.
– Nie – odparl spokojnie Dean.
– Mysle, ze detektyw Rizzoli trafila w sedno.
– To jest jawne zastraszanie.
Jane Rizzoli sie rozesmiala.
– Byla pani z Warrenem Hoytem w tym samym pomieszczeniu.
Czy wowczas sie pani nie bala?
O’Donnell utkwila w niej zimne spojrzenie.
– To byla zwykla rozmowa z pacjentem, niezbedna w metodzie analitycznej.
– Tylko pani zdaniem.
On traktowal wasze spotkanie zupelnie inaczej.
– Jane Rizzoli zrobila krok ku rozmowczyni; w jej ruchu byl cien agresji, ktory nie uszedl uwagi doktor O’Donnell.
Choc wyzsza i bardziej imponujaca zarowno pod wzgledem prezencji, jak i statusu, czula sie przytloczona determinacja rozmawiajacej z nia kobiety. Czula, ze czerwieni sie na twarzy, sluchajac tego, co miala jej do powiedzenia detektyw Rizzoli.
– Oswiadczyla pani, ze byl uprzejmy i sklonny do wspolpracy.
Oczywiscie, bo dopial tego, czego pragnal. Znalazl sie w jednym pokoju z kobieta. Z kobieta, ktora siedziala wystarczajaco blisko, zeby poczul podniecenie. Ukryl to, naturalnie, potrafi to bardzo dobrze robic. Potrafi prowadzic calkowicie normalna rozmowe, myslac wylacznie o tym, zeby poderznac kobiecie gardlo.
– Przeholowala pani – stwierdzila doktor O’Donnell.
– Sadzi pani, ze chce ja tylko przestraszyc?
– Czy to nie jest oczywiste?
– Powiem pani cos, co pania rzeczywiscie przestraszy.
Warren Hoyt poczul pani zapach i to go podniecilo. Teraz jest na wolnosci i znowu poluje. No i najwazniejsze: on nigdy nie zapomina zapachu kobiety. Po raz pierwszy zobaczyla w oczach doktor O’Donnell strach.
Spostrzeglszy go, odczula nieznaczna satysfakcje.
Chciala, zeby doktor O’Donnell poznala przedsmak klopotow, ktore wtargnely w jej zycie w ciagu ostatniego roku.
– Musi sie pani przyzwyczaic do strachu – powiedziala.
– Bedzie to pani potrzebne.
– Pracowalam juz z ludzmi takimi jak on – odparla doktor O’Donnell.
– Wiem, kiedy powinnam sie bac.
– Hoyt jest inny niz ci, z ktorymi miala pani do czynienia.
Doktor O’Donnell sie rozesmiala.
Stymulowana duma odzyskala brawure.
– Oni wszyscy sa inni.
Kazdy jest wyjatkowy.
Nigdy nie zostawiam ich wlasnemu losowi.
Rozdzial 17
Droga doktor O’Donnell, zapytala mnie pani o najwczesniejsze wspomnienia z dziecinstwa. Slyszalem, ze tylko nieliczni pamietaja cokolwiek z okresu, nim ukoncza trzy lata.
Dzieje sie tak dlatego, ze na tym etapie zycia mozg nie umie przetwarzac mysli na slowa, a do tego, zeby interpretowac widoki i dzwieki poznawane w niemowlectwie, potrzebny nam jezyk.
Jesli takie jest wytlumaczenie dzieciecej amnezji, nie odnosi sie ono do mnie, poniewaz niektore szczegoly z mojego dziecinstwa pamietam calkiem dobrze.
Przypominaja mi sie pewne obrazy, ktore, jak sadze, siegaja czasow, gdy mialem jedenascie miesiecy.
Niewatpliwie uznaje pani za fantazje snute na kanwie opowiadan moich rodzicow, ale zapewniam pania, ze sa prawdziwe.
Gdyby moi rodzice zyli, potwierdziliby, ze sa dokladne i ze nie opieraja sie na historiach, ktore moglem zaslyszec.
Sam ich charakter swiadczy o tym, ze nie byly to wydarzenia, o ktorych by sie w domu mowilo.
Przypominam sobie moje dziecinne lozeczko z drewnianych, pomalowanych na bialo listew, z dolkami od moich zebow na poreczy.
Niebieski kocyk z nadrukowanymi na nim jakimis stworzonkami – ptaszkami, pszczolkami, a moze malutkimi misiami.
Nad lozeczkiem dziwne przestrzenne ustrojstwo, o ktorym teraz wiem, ze to bylo mobile, ale wtedy wydawalo mi sie czyms magicznym – bylo blyszczace i znajdowalo sie w ciaglym ruchu.
Gwiazdy, ksiezyce, planety, wyjasnil mi moj ojciec, uwazajac to za najwlasciwsza rzecz do powieszenia nad lozeczkiem syna. Byl inzynierem lotnictwa i kosmonautyki.
Wierzyl, ze z kazdego dziecka moze wyrosnac geniusz, jesli bedzie sie stymulowalo jego mozg w okresie rozwoju – wszystko jedno czy to beda mobile, rebusy, czy chocby nagranie glosu ojca recytujacego tabliczke mnozenia.
Bylem zawsze dobry z matematyki. Watpie jednak, zeby interesowaly pania tego