Wzial do reki nastepne zdjecie.
Rowniez zrobione przy dziennym swietle, ukazywalo fasade budynku. Nie musial jej pytac, kto mieszka w tym budynku; byl w nim poprzedniego wieczoru. Na odwrocie zdjecia byl napis: Moj dom i nastepna usmiechnieta geba.
Podniosl trzecie zdjecie.
Zostalo zrobione we wnetrzu restauracji.
Na pierwszy rzut oka sprawialo wrazenie zle skomponowanego, ogolnego widoku wnetrza restauracji, z siedzacymi przy stolikach goscmi i zamazana sylwetka bedacej w ruchu kelnerki, ktora niosla dzbanek z kawa.
Dopiero po paru sekundach uwage Jane zwrocila postac siedzaca troche na lewo od srodka. Byla to ciemnowlosa kobieta, widoczna z profilu. Jej twarz na tle rozswietlonego okna wydawala sie prawie czarna.
Jane czekala, az Dean przyjrzy sie zdjeciu, zastanawiajac sie, czy rozpozna te kobiete.
– Czy wiesz, gdzie zostala zrobiona ta fotografia? – spytal cicho.
– W kawiarni Starfish.
– Kiedy?
– Nie wiem…
– Czesto tam chodzisz?
– W niedziele jadam tam sniadanie.
To jedyny dzien w tygodniu, kiedy…
– Glos uwiazl jej w gardle.
Patrzyla na swoje zdjecie z profilu. Rozluznione barki, twarz skierowana ku rozlozonej gazecie, z pewnoscia niedzielnej. Niedziela byla dla niej dniem sniadan w Starfish, francuskich tostow z bekonem i ogladania komiksow.
Niedziela okazala sie rowniez dniem szpicla.
Nie wiedziala, ze ktos ja sledzil, robil jej zdjecia, wysylajac je potem czlowiekowi, ktory jawil sie jej w koszmarach.
Dean spojrzal na druga strone fotografii.
Na odwrocie byla znow usmiechnieta geba, a ponizej, w serduszku, tylko jedno slowo.
Ja.
Rozdzial 16
Moj samochod.
Moj dom.
Ja.
Jane Rizzoli wracala do Bostonu, duszac w sobie zlosc.
Choc obok niej siedzial Dean, nie spogladala na niego, skupiona na pielegnowaniu w sobie wscieklosci, czujac niemal spalajace ja plomienie gniewu.
Zlosc zagotowala sie w niej, kiedy Dean podjechal pod adres O’Donnell na Brattle Street. Ujrzala wielki dom w stylu kolonialnym. Szare, w odcieniu lupku okiennice odcinaly sie od nieskazitelnej bieli desek fasady. Za brama z kutego zelaza, przez wypielegnowany trawnik, prowadzil ku domowi chodnik z plyt granitowych.
Dom byl piekny, wyrozniajacy sie nawet wsrod ekskluzywnych rezydencji Brattle Street, taki, o jakim stroz porzadku publicznego w sluzbie panstwowej nie mogl nawet marzyc.
Ale wlasnie tacy stroze porzadku publicznego jak ja musza stawiac czolo Warrenom Hoytom calego swiata, a w konsekwencji cierpia psychiczne urazy, pomyslala.
To ona ryglowala w mieszkaniu drzwi i okna, to ona zrywala sie, zlana potem, slyszac urojone kroki zblizajace sie do jej lozka.
To ona walczyla z potworami i ponosila konsekwencje tych walk, a tymczasem tu, we wspanialym domu, mieszkala kobieta, ktora wspolczula owym potworom.
Chodzila na rozprawy sadowe, zeby bronic tych, ktorych nie nalezalo.
Dom zbudowany na szkieletach ofiar.
Popielatowlosa blondynka, ktora otworzyla im drzwi, byla rownie zadbana jak jej rezydencja; na glowie miala helm lsniacych wlosow, ubrana byla w bluzke od Brooks Brothers i starannie wyprasowane spodnie. Jej twarz o alabastrowej cerze byla niczym prawdziwy alabaster – nie miala w sobie ciepla. Mogla miec okolo czterdziestu lat. Oczy wyrazaly jedynie chlodny intelekt.
– Doktor O’Donnell?
– Detektyw Jane Rizzoli. A to jest agent Gabriel Dean.
Kobieta utkwila oczy w Deanie.
– My sie juz znamy.
Wyglada na to, ze wywarliscie na sobie wrazenie, przeszlo przez mysl Rizzoli. Niezbyt korzystne.
Od poczatku bylo widac, ze wizyta nie spodobala sie gospodyni. Nie usmiechala sie, zachowywala sie sztywno i formalnie. Zaprowadzila ich przez rozlegly hol do pokoju przyjec.
Palisandrowa kanapa miala tapicerke z bialego jedwabiu, a tekowa podloge ozdabialy wschodnie dywany, bogato ornamentowane czerwienia.
Rizzoli niezbyt sie znala na sztuce, mimo to zorientowala sie, ze wiszace na scianach obrazy byly oryginalami, prawdopodobnie o znacznej wartosci.
Nastepne szkielety ofiar.
Usiedli z Deanem na kanapie, O’Donnell zajela miejsce naprzeciw.
Nie zaproponowala ani herbaty, ani kawy, ani nawet wody, dajac w niezbyt zawoalowany sposob do zrozumienia, ze chce, aby wizyta potrwala krotko.
Zwrocila sie do Jane Rizzoli prosto z mostu: – Powiedziala pani, ze chodzi o Warrena Hoyta.
– Pisala pani do niego.
– Tak. Czy sa w zwiazku z tym jakies klopoty?
– Jaki byl charakter owej korespondencji?
– Poniewaz pani o niej wie, musiala pani ja przeczytac.
– Jaki byl charakter owej korespondencji? – powtorzyla nieustepliwie Rizzoli.
O’Donnell patrzyla na nia przez chwile, oceniajac w milczeniu przeciwnika, zdazyla bowiem sie zorientowac, ze Rizzoli jest jej przeciwnikiem.
Odpowiedziala tym samym tonem, zamykajac sie w pancerzu oficjalnosci.
– Najpierw musze pania zapytac, pani detektyw, dlaczego policja interesuje sie moja korespondencja z Warrenem?
– Z Warrenem. Byli z soba po imieniu.
Rizzoli otworzyla przyniesiona z soba szara koperte i wyjela z niej trzy zdjecia polaroidowe.
Wreczyla je O’Donnell.
– Czy poslala pani te fotografie panu Hoytowi?
O’Donnell ledwie na nie spojrzala.
– Nie.
– Dlaczego?
– Nie obejrzala ich pani.