sluchawke i spojrzal na zdenerwowana Lu Ann.
– Co sie stalo? Co ci powiedzieli?
Riggs pokrecil glowa.
– Tak jak sie spodziewalem. Jacksona nie bylo w domu, ale znalezli tam tyle obciazajacych dowodow, ze wystarczy tego na poslanie go za kratki na reszte zycia i jeszcze, troche. Z albumem ze wszystkimi zwyciezcami loterii wlacznie.
– A wiec naprawde byl spokrewniony z Alicja Crane.
Riggs kiwnal ponuro glowa.
– Byl jej starszym bratem. Jackson to Peter Crane. A przynajmniej wszystko na to wskazuje.
– A wiec zamordowal wlasna siostre – wyszeptala LuAnn.
– Na to wyglada.
– Dlatego, ze za duzo wiedziala? Z powodu Donovana?
– Tak mysle. Nie mogl ryzykowac. Zjawia sie u niej ucharakteryzowany albo nie. Wyciaga z niej, co go interesuje, moze nawet mowi, ze zamordowal Donovana. Kto wie, jak z tym bylo. Spotykala sie z Donovanem. Stracila glowe, zagrozila, ze powiadomi policje. A wiec ja zamordowal.
LuAnn wzdrygnela sie.
– Jak myslisz, gdzie on teraz jest?
Riggs wzruszyl ramionami.
– Masters mowi, ze sadzac po tym, jak mieszka, facet moze palic forsa w piecu. Moze sie udac w milion miejsc, przybrac milion roznych twarzy i tozsamosci, pod ktorymi tam dotrze. Nielatwo bedzie go dopasc.
– I wywiazac sie z naszego ukladu? – dodala lekko sarkastycznym tonem LuAnn.
– Podsunelismy Fedom trop. Sa teraz w jego „swiatowej” centrali. Mowiac, ze im go dostarczymy, niekoniecznie musialem miec na mysli, ze do gmachu Hoovera w przewiazanym wstazka pudelku. Moim zdaniem my swoje juz zrobilismy.
LuAnn westchnela.
– Czyli sprawa zalatwiona? Z FBI? I z Georgia?
– Musimy jeszcze dopracowac pewne szczegoly, ale w zasadzie tak, chyba tak. Nagralem bez ich wiedzy przebieg spotkania w gmachu Hoovera. Mam na tasmie zgode Mastersa, dyrektora FBI oraz prokuratora generalnego wystepujacego tam w imieniu, ni mniej, ni wiecej, tylko samego prezydenta Stanow Zjednoczonych, na warunki ukladu, ktory zaproponowalem. Teraz musza grac z nami czysto. Ale nie bede owijal w bawelne. Urzad podatkowy solidnie uszczupli stan twojego konta bankowego. Nie chce byc zlym prorokiem, ale po tylu latach kumulowania sie kar za zwloke i karnych odsetek niewiele moze ci na nim zostac, o ile w ogole nie puszcza cie w skarpetkach.
– Niewazne. Zaplace te podatki, nawet gdybym musiala oddac wszystko, co mam. Przeciez praktycznie ukradlam te pieniadze. Chce miec pewnosc, ze nie bede musiala do konca zycia ogladac sie przez ramie.
– Nie pojdziesz do wiezienia, jesli to masz na mysli. – Dotknal jej policzka. – Nie wygladasz mi na najszczesliwsza.
Zarumienila sie i usmiechnela.
– Jestem szczesliwa. – Ale usmiech szybko zgasl.
– Wiem, o czym myslisz.
– Dopoki nie zlapia Jacksona – wyrzucila z siebie – moje zycie nie jest warte funta klakow. Twoje tez. I Charliego. – Wargi jej zadrzaly. – I Lisy. – Z tym imieniem na ustach doskoczyla do telefonu.
– Gdzie dzwonisz? – spytal Riggs.
– Musze zobaczyc moja coreczke. Musze sie upewnic, czy jest bezpieczna.
– Zaczekaj, co chcesz im powiedziec?
– Ze mozemy sie gdzies spotkac. Chce ja miec przy sobie. Wtedy bede o nia spokojna.
– Lu Ann, posluchaj…
– Ta kwestia nie podlega dyskusji! – krzyknela.
– Dobrze, dobrze, nie jestem gluchy. Ale gdzie chcesz sie z nimi spotkac?
LuAnn przesunela reka po czole.
– Nie wiem. Czy to nie wszystko jedno?
– Gdzie teraz sa?
– Kiedy ostatnio sie z nimi kontaktowalam, wracali od poludnia do Wirginii.
Riggs potarl brode.
– Jaki Charlie ma samochod?
– Range rovera.
– Wspaniale. Zmiescimy sie wszyscy. Spotkamy sie z nimi tam, gdzie teraz sa. Wynajety woz zostawimy. Zaszyjemy sie gdzies i zaczekamy, az FBI zrobi, co do niego nalezy. No wiec tak, ty dzwon, a ja biegne po cos na zab do tej calodobowej hamburgerowni, ktora widzielismy przy wejsciu.
– Dobrze.
Po paru minutach wrocil z dwoma torbami zywnosci.
– Dodzwonilas sie? – spytal.
– Sa juz w Wirginii. Zatrzymali sie w motelu na przedmiesciach Danville. Ale mam jeszcze raz zadzwonic i powiedziec im, kiedy tam bedziemy. – Rozejrzala sie blednie. – Gdzie my, cholera, jestesmy?
– W Maryland. Miasteczko nazywa sie Edgewood. To na polnoc od Baltimore. Danville lezy troche ponad sto mil na poludnie od Charlottesville, czyli stad mamy do Danville jakies piec, szesc godzin jazdy.
– To znaczy, ze jesli zaraz ruszymy…
– LuAnn, juz po polnocy. Oni prawdopodobnie spia, dobrze mowie?
– No to co?
– To, ze my tez sie mozemy troszke zdrzemnac, bo oboje tego potrzebujemy. Wstaniemy wczesnie i bedziemy tam okolo poludnia.
– Nie chce czekac. Chce byc z Lisa.
– LuAnn, niebezpiecznie jest jechac w trase nie wypoczetym. Zreszta, nawet ruszajac teraz, na miejscu bylibysmy okolo szostej rano. Do tej pory nic sie nie wydarzy. Daj spokoj, starczy chyba przezyc jak na jeden dzien. Poza tym Lisa nie zmruzy oka, jesli jej powiesz, ze przyjezdzasz z samego rana.
– To niech nie mruzy. Wole, zeby byla niewyspana, ale bezpieczna.
Riggs pokrecil powoli glowa.
– LuAnn, jest jeszcze jeden powod, dla ktorego nie powinnismy sie z nimi teraz spotykac: bezpieczenstwo Lisy.
– O czym ty mowisz?
Riggs wsunal reke do kieszeni i oparl sie o sciane.
– Jackson jest na wolnosci. Ostatni raz widzielismy go, jak uciekal do lasu. Skad mozemy wiedziec, czy nie zawrocil i czy nas teraz nie sledzi?
– A Donovan? A Bobbie Jo Reynolds? A Alicja Crane? Przeciez to on ich zabil. Nie mogl byc w kilku miejscach naraz.