takie zdenerwowanie, zostal bowiem przez swoja bezzebna gospodynie ponaglony przez telefon, by we wlasnej nedznej osobie szybko wrocil na rue Racine i polozyl kres wrzaskom i rozbijaniu mebli, jakie odbywalo sie w jego mieszkaniu. Albo zrobi z tym koniec, albo tez zostana wezwani zandarmi; ma dziesiec minut na to, zeby sie zjawic.
Dokonal tego w ciagu osmiu minut. Jego szczupla sylwetke, opakowana w garnitur od Pierre’a Cardina – ktorego poly lopotaly na wietrze – widziano biegnaca po chodniku od wyjscia z metra dwie przecznice na poludnie. Unikal zderzen ze zrecznoscia bylego biegacza wyczynowego wytrenowanego w Ballet Russe. Jego cienka szyja wystawala na kilkanascie centymetrow przed tors w kamizelce, a dlugie ciemne wlosy opadaly grzywa w dol. Dotarl do wejscia i chwycil sie poreczy, po czym skokami pokonal schody i zanurzyl sie w mroku korytarza.
Jason wyszedl pospiesznie z kafejki i przebiegl przez ulice. Wewnatrz domu dopadl do starych schodow i ruszyl w gore po nadwerezonych stopniach. Z trzeciego pietra dochodzilo go lomotanie w drzwi.
–
Oreale urwal, cisza w srodku byla moze bardziej przerazajaca niz cokolwiek innego.
Bourne pokonal reszte stopni, az wreszcie dostrzegl Oreale’a miedzy pretami poreczy a podloga. Kruche cialo pracownika domu mody bylo przycisniete do drzwi – rece po bokach, palce rozcapierzone, ucho przylozone do drewna, twarz zaczerwieniona. Jason zaczal krzyczec gardlowa urzednicza francuszczyzna, raptownie sie ukazujac.
– Surete! Niech pan zostanie dokladnie tam, gdzie pan stoi, mlody czlowieku. Oszczedzmy sobie nieprzyjemnosci. Obserwowalismy pana i panskich przyjaciol. Wiadomo nam o tej ciemni.
– Nie! – wrzasnal Oreale. – Ja z tym nie mam nic wspolnego, przysiegam!… Ciemnia?
Bourne uniosl reke.
– Prosze sie uspokoic. Niech pan tak nie krzyczy!
Bourne szybko przechylil sie przez porecz i popatrzyl w dol.
– Mnie nie moze pan w to mieszac! – krzyczal dalej pracownik „Les Classiques”. – Ja nie jestem w nic zamieszany! Tyle razy im radzilem, zeby sie tego wszystkiego pozbyli! Ktoregos dnia sami sie wykoncza. Narkotyki sa dla idiotow!… Moj Boze, tam jest cicho. Oni chyba nie zyja!
Jason wyprostowal sie, odszedl od poreczy i z uniesionymi dlonmi zblizyl sie do Oreale’a.
– Mowilem, zeby sie pan zamknal – wyszeptal nieprzyjemnym tonem. – Niech pan tam wejdzie i uspokoi sie. To wszystko bylo dla zmylenia tej starej dziwki na dole.
Oreale stal jak przykuty do miejsca; jego panika przeszla na krotko w lekka histerie.
– Co?!
– Klucz pan ma – powiedzial Bourne. – Niech pan otworzy i wejdzie…
– Sa zaryglowane – odparl Oreale. – O tej porze zawsze sa zaryglowane.
– Cholerny durniu, musielismy do pana jakos dotrzec! Musielismy sprowadzic pana tutaj tak, zeby nikt nie wiedzial dlaczego. Prosze otworzyc te drzwi. Szybko!
Jak wystraszony krolik, ktorym wlasciwie byl, Claude Oreale zaczal grzebac w kieszeni i znalazl klucz. Otworzyl drzwi i pchnal je do srodka jak czlowiek wchodzacy do piwnicy pelnej pokiereszowanych zwlok. Bourne wepchnal go przez prog, wszedl i zamknal drzwi.
Widoczna stad czesc mieszkania wyraznie odstawala od reszty domu. Przestronny salon zastawiony byl lsniacymi, drogimi meblami; mnostwo czerwonych i zoltych aksamitnych poduszek lezalo na kanapach, krzeslach i podlodze. Wygladal prawie jak buduar – rezerwat luksusu wsrod ruin.
– Tylko piec minut – stwierdzil Jason. – Nie mam czasu na nic oprocz rozmowy o interesach.
– O interesach? – spytal Oreale z wyrazem przerazenia na twarzy. – Ta… ta ciemnia? Jaka ciemnia?
– Niech pan o tym zapomni. Uruchomil pan cos lepszego.
– Jakie znowu interesy?
– Dostalismy wiadomosc z Zurychu i chcemy, zeby przekazal ja pan swojej przyjaciolce, pani Lavier.
– Madame Jacqueline? Moja przyjaciolka?
– Nie mamy zaufania do telefonow.
– Jakich telefonow? Wiadomosc? Jaka wiadomosc?!
– Carlos ma racje.
– Carlos? Carlos, a jak dalej?
– Ten morderca.
Claude Oreale wrzasnal. Podniosl reke do ust, ugryzl sie w palec wskazujacy i wrzasnal.
– Co pan mowi?!
– Niech sie pan uspokoi!
– Dlaczego pan mnie to mowi?
– Pan jest osoba numer piec. Liczymy na pana.
– Osoba numer piec? Do czego?
– Ktora moze pomoc Carlosowi wymknac sie z sieci. Oni szykuja zasadzke. Jutro, pojutrze, moze dzien pozniej. Niech on sie trzyma z daleka; musi trzymac sie z daleka. Oni otocza sklep, co trzy metry strzelec wyborowy. Ogien krzyzowy bedzie morderczy; jesli on pozostanie w srodku, to moze dojsc do masakry. Zginiecie. Wszyscy co do jednego.
Oreale znowu sie rozkrzyczal; palec mial zaczerwieniony.
– Niech pan przestanie! Nie wiem, o czym pan mowi! Pan jest jakims maniakiem i nie chce juz slyszec ani slowa – nic nie slyszalem. Carlos, ogien krzyzowy… masakra! Boze, ja sie dusze… potrzebuje powietrza!
– Dostanie pan pieniadze. Przypuszczam, ze duzo. Pani Lavier bedzie panu wdzieczna. D’Anjou tez.
– D’Anjou! On mnie nie znosi! Nazywa mnie pawiem, obraza mnie przy kazdej okazji.
– To oczywiscie maska. A naprawde bardzo pana lubi, moze bardziej, niz by pan przypuszczal. On ma numer szosty.
– O jakie numery tu chodzi! Niech pan przestanie mowic o numerach!
– A jak inaczej moglibysmy was odroznic, przydzielac zadania? Nie mozemy uzywac nazwisk.
– Kto nie moze?
– My wszyscy, ktorzy pracujemy dla Carlosa.
Od krzyku Oreale’a mogly peknac bebenki, a z jego palca sciekala krew.
– Nie bede tego sluchal! Jestem damskim krawcem, artysta!
– Pan jest osoba numer piec. Zrobi pan dokladnie to, co zlecimy albo nigdy wiecej nie zobaczy pan swojego milosnego gniazdka.
– Oooch!
– Niech pan przestanie krzyczec! Rozumiemy was; wiemy, ze wszyscy zyjecie w napieciu. Nawiasem mowiac, nie ufamy ksiegowemu.
– Trignonowi?
– Poslugujemy sie tylko imionami. Chodzi o dyskrecje.
– W takim razie: Pierre’owi. On jest wstretny. Potraca za rozmowy telefoniczne.
– Sadzimy, ze on pracuje dla Interpolu.
– Dla Interpolu?
– Jesli tak jest, to wszyscy mozecie spedzic dziesiec lat w wiezieniu. A pan zostalby pozarty zywcem.
– Oooch!
– Niech sie pan zamknie! Prosze tylko przekazac Bergeronowi, co podejrzewamy. Niech pan uwaza na Trignona, szczegolnie przez najblizsze dwa dni. Jesli on z jakiegos powodu opusci sklep, to niech pan ma sie na bacznosci. Moze to oznaczac, ze petla sie zaciska. – Bourne doszedl do drzwi trzymajac reke w kieszeni. – Musze wracac i pan tez. Niech pan opowie osobom z numerami od jednego do szesciu wszystko, co panu mowilem. Te wiadomosci powinny koniecznie sie rozejsc.
Oreale znowu wrzasnal i znowu histerycznie.
– Numery! Ciagle tylko te numery! Co za numer! Ja jestem artysta, a nie numerem!
– Straci pan twarz, jesli nie wroci pan tam tak szybko, jak przyjechal pan tutaj. Prosze dotrzec do pani Lavier, do d’Anjou i Bergerona. Jak najpredzej. A potem do innych.
– Jakich innych?
– Niech pan spyta numer dwa.